Moich wędrówek muzycznych (i nie tylko) ciąg dalszy
Siedzenie jak sowa na grzędzie, nie zawsze wychodzi na dobre. Choć lubię też takie „Nic”. Jest taka piosenka. „Siedzę i myślę…myślę i siedzę…”. Zdarza mi się to dość często. Ale czasem odrywam się od tych myśli, czasem od książki. Tak było i tym razem. Właśnie skończyłam w sobotę, (jak jest napisane na okładce, pierwszą po Noblu) książkę Olgi Tokarczuk pt. Empuzjon. Według mnie książka nudna. Więc pod koniec ją „przelatywałam”. Finał jest zaskakujący. Wreszcie coś się wyjaśniło.
Była sobota, miałam „wolne”. No to wymyśliłam, że pójdę gdzieś…
Poczytałam sobie program Sceny letniej i tego co się będzie działo na Rynku Starego Miasta. No i postanowiłam iść i tu i tam. Ale że się wybierałam „jak Sójka…”. To spóźniłam się, chyba (moim zdaniem) na najlepszą tego wieczoru propozycję.
Na koncert Zespołu „Caryna”. Jak wyczytałam w internecie „Koncert Caryny to przedstawienie muzyczne”. I zgadzam się z tym i ja. A zapowiadająca zespół (właściwie jego bis), pani Sylwia powiedziała m. in. że ten zespół najlepiej czuje się gdzieś w Bieszczadach. Pochodzą z Łodzi. Powstali w 2008 roku. Głównym motorem tego zespołu jest założyciel Łukasz Nowak gitarzysta, który śpiewa większość piosenek. I znowu sięgnęłam do internetu. „Czerpią muzykę i inspiracje z różnych gatunków muzyki: folku, bossanowy, country, reagge, rocka oraz ballady”.
Zespół oprócz wymienionego Nowaka tworzą jeszcze: Adam Marańda, skrzypek (znakomity) i gitarzysta, człowiek orkiestra. Maciej Kłys basista, Piotr Kołsut gitara, Kamil Kaźmierczak perkusja. Lubię taką balladową muzykę. Kojarzy mi się ona z wojażami śp. Jurka Dudy, instruktora muzycznego w WDK, który bywał na różnych festiwalach piosenki rajdowej, studenckiej czy turystycznej (np.„Bazuna”).
Żałuję, że się za dużo spóźniłam.
Kolejnym zespołem na Starym Rynku w cyklu „Dobry wieczór Gorzów” był znany większości słuchaczy, zespół muzyczny pn. „Warszawskie Combo Taneczne”. Wszędzie jest zaznaczone. „Zespół Jana E. Młynarskiego”. To on wraz z przyjaciółmi, powołał tę grupę. Czytam w internecie: „Szlify „Warszawskie Combo Taneczne” zdobywało grając na podwórkach Mokotowa, Pragi, Śródmieścia i w warszawskich lokalach. Piosenki starej Warszawy wykonują fascynująco, śpiewając je i grając ot tak po prostu. Swoim brzmieniem oddają klimat lokalu rozrywkowego sprzed wojny. Repertuar Zespołu, to w większości piosenki przedwojenne. Ocalają od zapomnienia stare piosenki warszawskie, prezentując je we współczesnym brzmieniu i aranżacjach bliskim oryginałom. Koncerty Zespołu są wyjątkowym spotkaniem z przeszłością, tradycją i nowym spojrzeniem”. A tworzą go: Jan Emil Młynarski, śpiew, gitara, bandżola, tamburyno, Piotr Zabrodzki, śpiew, banjo, bandżola, melodika, Maurycy Idzikowski, trąbka, Anna Bojara, piła, Sebastian Jastrzębski, gitara, Tomasz Duda, baryton sax, klarnet, Wojtek Tomczyk, kontrabas.
Piosenki prezentowane przez zespół to znane wszem utwory. I w Gorzowie też były śpiewane razem z publicznością. Przy takiej muzyce można się bawić. Choć chyba nie wszystkie są do tańca. Na przykład piosenki powstańcze, czy „Piosenka o mojej Warszawie”.
Posiedziałam zadumana, bo lubię to co znam…
I po jakimś czasie powędrowałam do Teatru. Obiecałam sobie, że już nie będę walczyć o byle jakie krzesło. Jak będzie tłum, to robię w tył zwrot. Tłum był, ale „dało się żyć”. Przyszłam tu na krótko przed godziną 21. Na scenie stała piękna pani w błyszczącej sukience i futrzanej etoli. I śpiewała chyba „Miłość ci wszystko wybaczy”. Potem „Chryzantemy złociste”… Posiedziałam (o krzesło nie walczyłam), posłuchałam jeszcze kilku piosenek w tym romantycznym klimacie…
A ta piękna pani to Tamara Arciuch w programie „W starym kinie”. I Jej sentymentalna podróż muzyczna przy akompaniamencie na fortepianie, chyba kierownika muzycznego, Tomasza Krezymona.
Tamara Arciuch, aktorka teatralna, filmowa i telewizyjna. Absolwentka PWST w Krakowie. Zadebiutowała w lutym 1997 roku, rolą Heleny w spektaklu Aleksandra Fredry „Pan Jowialski” w Teatrze Ludowym w Krakowie.
Z TV znamy ją z polsatowskiego programu „Twoja twarz brzmi znajomo” i wielu filmów, np. „M jak miłość” oraz programów rozrywkowych. W programie napisano: „Jest to idealna okazja by młodym przybliżyć repertuar tamtych lat oraz sylwetki gwiazd, które warto ocalić od zapomnienia.” Tylko, że i tu na Scenie Letniej i na Rynku i na Pikniku Chopinowskim przeważa (chyba ponad 90%) tzw. „trzeci wiek” słuchaczy.
I tą moją wędrówką, ale na drugi dzień, w niedzielę dotarłam na Plac przed Filharmonią na kolejny Piknik Chopinowski. Tu też znakomita większość to słuchacze tzw. „trzeciego wieku”.
Na koncert zaproszono Adama Kośmieję. Jak napisano w informatorze: „jednego z najbardziej odkrywczych i wyrazistych polskich pianistów. Jest artystą nieustannie poszukującym, którego repertuar i doświadczenia koncertowe obejmują utwory zarówno klasyczne jak i awangardowe oraz multimedialne. Prowadzi ożywioną działalność koncertową w kraju i za granicą, która zaprowadziła go do sal koncertowych Ameryki Północnej, Europy, Azji i Chin.
W Polsce współpracował ze wszystkimi czołowymi orkiestrami i dyrygentami”. Obecnie ze stopniem naukowym doktora pracuje w Katedrze Fortepianu Akademii Muzycznej w Bydgoszczy. Ma też na swoim koncie szereg płyt.
Koncert grany był, jakby z humorem. Artysta grał z lekkością wirtuoza. Dziękował, trochę z zażenowaniem za oklaski, gdzie się ich nie spodziewał. A tam gdzie były prawidłowo, wstawał, kłaniał się i obdarzał nas dodatkowo szerokim i czarującym uśmiechem.
W programie Adam Kośmieja zaprezentował dużo Fryderyka Chopina, m.in. Etiudy, w tym słynną „Rewolucyjną”, Walce i Mazurki. Ale był też Ludwig van Beethoven i jego trzyczęściowa Sonata fortepianowa nr 8 c-moll op. 13 „Patetyczna”.
I kompozycja mało znanego austriackiego pianisty i kompozytora Friedricha Gulda (1930-2000). Artysta zagrał trzyczęściową Sonatine Entrée Ballad Shuffle oraz piękną romantyczną Arię.
Po koncercie ustawiła się długa kolejka po autograf.
A ja udałam się znowu do Teatru. Już nie w „pogoni za muzyką”. Poszłam na słynną komedię rosyjskiego dramatopisarza Aleksandra Gelmana „Ławeczka”, Lubuskiego Teatru z Zielonej Góry. Spektakl wyreżyserował Robert Czechowski dyrektor tego Teatru.
Nie bardzo się spieszyłam, byłam prawie pewna, że będę miała na czym usiąść. No i niewiele brakowało, bo na spektakl przyszło dużo luda, były jeszcze tylko jakieś tyły wolne. Ale mnie to nie przeszkadzało. Ja lubię daleko. Zawsze mnie to cieszy, gdy ludzie „ciągną” do Teatru. Bo za teatr trzymam „wszystkie kciuki”.
„Ławeczka”, to „słodko – gorzka opowieść o mężczyźnie z przeszłością i kobiecie po przejściach”. On i ona spotkali się przypadkowo (tu) na wydmach. Jest piach i wyrzucone przez morze na wydmy suche konary drzew. Ona siedzi na konarze i „duma”. On przychodzi „skądś” lekko „na bani”. Po krótkich podchodach, On chciałby się wprosić do niej na noc. Ona zaś pragnie miłości i stabilizacji. Gdzieś w podtekście przewija się jej tęsknota za byciem żoną. Nawet snuje plany budowy domu… Od czasu do czasu rozmawiają jak starzy znajomi. Opowiadają swoje różne i kręte dzieje życiowe. Czasem coś się w opowieści nie zgadza. Ale oboje bardzo pragną, aby to była prawda. Więc zgadzają się na coraz nowsze i coraz to inne wieści…
Widownia jak zaczarowana słuchała tej pokrętnej rozmowy i w skupieniu oglądała zmagania bohaterów przedstawienia. Spektaklowi towarzyszyła muzyka na żywo.
W bardzo subtelnym wykonaniu śpiewającego gitarzysty. Ale nigdzie nie znalazłam, Kto to?
W spektaklu wystąpili: Bardzo dobra Ona – Tatiana Kołodziejska i wg mnie wręcz rewelacyjny On – Janusz Młyński. To jest bardzo dobry spektakl.
To wszystko oglądała i spisała Ewa Rutkowska
lipiec 2023
330 total views, no views today