Niedziela zapowiadała się spokojnie ale tylko do momentu, gdy Konrad odebrał telefon z zaproszeniem nas wszystkich do miejscowości Mission do Schoney i Brada, z którymi poznaliśmy się w Benedictine College w Atchison.
Zatem jedziemy na obiad do rodziny wyznającej wartości katolickie. Choć podobno katolików w Ameryce jest najmniej, to poznaliśmy ich tutaj bardzo wielu.
Trasa wiodła przez piękną okolicę, zamieszkałą przez klasę średnią. Amerykanie przygotowują się do obchodów Dnia Niepodległości, przypadającego 4 lipca. Wiele domów na co dzień ozdobionych jest amerykańską flagą, a przed tym Dniem ludzie stroją domostwa w dwójnasób. Z daleka widnieją kolory czerwony, biały i granatowy.
Nasi znajomi wystroili werandę, a na niej różnego rodzaju bibeloty, dekoracje, flakony, doniczki, chorągiewki. Tak też wyglądało małe podwórko i ogródek, wszędzie czerwono, biało i granatowo. Nawet serwetki do rąk czy talerze deserowe.
Natomiast w domu na zabytkowym kredensie dostrzegłam wielki album z wizerunkiem Jana Pawła II. Na szafach, szafkach, pianinie ustawione są krzyże, figurki Matki Bożej i świętych. Także na ścianach różne wota ale również bardzo wiele rodzinnych zdjęć.
Przepych i nadmiar ponad wszystko, jednak zaaranżowane ze smakiem w takim akurat klimacie. Każde pomieszczenie z natłokiem bibelotów, ozdób i dekoracji, aż trudno wyobrazić sobie sprzątanie w takim domu. Jednak widać, że to pasja gospodyni, która zawodowo udziela się w swojej parafii, czyli jest tam zatrudniona. Piękna kobieta, pełna energii i entuzjazmu. Mąż jej dorównuje temperamentem, a do tego jej fotografiami ustawionymi na biurkach, stołach w gabinecie, sypialni a nawet w garażu podkreśla, że żona jest tu najważniejsza.
Przed naszą wizytą gospodarze uprzedzili, że oczekują gry na akordeonie i pianinie. Wcześniej zapowiedzieli to Konradowi więc on już jeździł z akordeonem w bagażniku, a pianino prawie wszyscy w domu posiadają, chociaż niekoniecznie sami umieją coś zagrać. Ale mebel muzyczny jest. Ja na wszelki wypadek miałam w swojej torebce dwie cienkie książeczki z nutami polskich piosenek.
Mieli więc występ, a także pląsy. Potem przeszliśmy do garażu, który pełni rolę domu narzędziowego a także miejsca rozrywki na rozgrywki w ping ponga. Grali wszyscy bez wyjątku. Nawet nieźle nam szło.
Nadszedł czas na poczęstunek. Różne przystawki i desery ustawione były na kuchennej wyspie. Zaproponowano nam piwo Pilsner, nie odmówiliśmy. Potem przeszliśmy na klimatyczne podwóreczko, tam dopiekały się kiełbasy z Polski i amerykański kurczak. Zanim jednak kiełbasy trafiły na ruszt pokazano nam opakowania z biało – czerwonym napisem: – Kiełbasa polska. Po tej prezentacji przekazano je do pieczenia.
W międzyczasie gospodarze oprowadzali nas po całym domu, nawet po najmniejszych zakamarkach. Wszędzie ład i porządek. Zaskoczyło mnie jedno miejsce w garażu, od podłogi do sufitu znajdowały się szufladki ze starej apteki. W każdej z nich leżały śruby, śrubki, narzędzia i wiele różności. Każda była opisana. Miejsce to wyglądało jak w aptece sprzed pięćdziesięciu lat.
Gdy wszystko zostało przygotowane, łącznie z polskimi kiełbaskami i amerykańskim kurczakiem, poproszono aby się wszystkim częstować, układając sobie na talerze. Potem żeby każdy znalazł dogodne miejsce w tym domu, gdzie będzie mu najprzyjemniej spożywać. Całkiem miłe doświadczenie. Wszyscy się rozeszli po salonach i zakątkach aby w rezultacie spotkać się na tarasie nad klimatycznym podwórkiem. W obiadowym party uczestniczyło dziesięć osób.
Szukanie odpowiedniego miejsca do spożywania okazało się dość zabawne, przyjemne ale także ciekawe jako doświadczenie socjologiczne. Panowie najpierw siadali na wygodnych stylowych fotelach, Ola wybrała szeroki wykładany poduszkami parapet. Paula przemieszczała się po pokojach aby wreszcie usiąść też na parapecie, ja wyszłam na taras, za mną przyszedł Grzegorz, który także obchodził inne miejsca, synowie i córka gospodarzy wychodzili na podwórko i do ogrodu, delikatnie obserwując kto jakie miejsce wybierze aby mu towarzyszyć.
Efekt tych spacerów był taki, że młodzi usiedli przy stole na podwórku, a starsi na tarasie. Wtedy zaczęto wszystkie dania przynosić na stół tarasowy ale każdy już coś miał nałożonego na talerz, to co wcześniej wybrał.
Brad jest z zawodu architektem ale obecnie prowadzi firmę związaną z drogownictwem, w związku z tym pokazał nam także wnętrze swojego pojazdu, z którego wysuwa się wielki podest i po nim można wejść do środka, a tam podobnie jak w garażu ale mniej tego wszystkiego.
Po takiej uroczej wizycie ruszyliśmy zwiedzać kolejne kansaskie miasteczko, które nazywa się Mission. W centrum na pierwszy plan wysuwa się kościół, a tych jest tu naprawdę bardzo dużo. Niska zabudowa jak już wspominałam tworzy wspaniałą aurę a do tego prawdziwa aura też bardzo sprzyjająca, przynajmniej dla nas, kochających ciepło.
150 total views, 1 views today