Magdalena Ćwiertnia – absolwentka Uniwersytetu Mikołaja Kopernika Wydziału Sztuk Pięknych, malowała obrazy, tworzyła scenografie teatralne, była projektantką, uczyła w szkole, wspiera swoimi umiejętnościami osoby niepełnosprawne.
Wanda Milewska: Czas studiów to przeważnie najwspanialszy okres w życiu młodego człowieka, czy Ty dobrze go wspominasz?
Magdalena Ćwiertnia: Studia na Wydziale Sztuk Pięknych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, to był czas młodości. Wreszcie uczyłam się tego, co kochałam. Zajęcia odbywały się w pięknych wnętrzach zabytkowych budynków, wtedy myślałam, że każde miasto jest tak piękne. Było nas na roku tylko czternaścioro, ja najmłodsza, dopiero skończyłam 18 lat i zdałam na studia. W tym małym gronie pod opieką naszych wykładowców, którzy byli jednocześnie przewodnikami, jeździliśmy na plenery, objeżdżaliśmy Polskę, by poznać najpiękniejsze zabytki. Drugie studia w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych nie były już tak beztroskie. Nie przysługiwał mi akademik ani stypendium. Trzeba było zarabiać.
WM: Po studiach zderzenie z rzeczywistością – rozpoczęcie pracy. Jak ten okres wspominasz?
MĆ: Już wcześniej dorabiałam aby móc się utrzymać w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych we Wrocławiu. Startowałam w konkursach dostępnych dla studentów, zdobywałam nagrody, malowałam mieszkania również z girlandami u sufitów, robiłam reklamy, ręcznie szyłam sukienki, malowałam drewniane bransoletki. Ważne, że przybywało przyjaciół.
WM: Dzięki czemu albo komu, przybyłaś do Gorzowa Wielkopolskiego i tu zostałaś?
MĆ: Wiadomo jak ciężko było z mieszkaniami w latach osiemdziesiątych. Mój tata skrupulatnie, co miesiąc odkładał pieniądze na wkład mieszkaniowy dla mnie. Zdarzył się cud. Przyjaciele ze studiów – Józef Kodź oraz Iza Zabierowska powiedzieli, że jest szansa na mieszkanie w Gorzowie. Złożyłam podania i składałam wizyty w tym mieście. Zaufał mi pan Edward Korban, ówczesny dyrektor Wydziału Kultury Urzędu Wojewódzkiego. Uwierzył, że coś dobrego dla miasta zrobię. I tak z mężem i synkiem zamieszkaliśmy w Gorzowie Wielkopolskim, był rok1981.
WM: W jakich instytucjach pracowałaś w Gorzowie?
MĆ: Oprócz wspaniałych przyjaciół i pana Edwarda Korbana nie znałam tu nikogo, był to ciężki czas. Dojeżdżałam co tydzień autostopem na studia do Wrocławia na czwarty rok studiów. Jechałam z obrazami i rulonami rysunków bo tak było taniej. Był stan wojenny, za każdym razem potrzebowałam przepustki na wyjazd do Wrocławia i przeżywałam kilka rewizji w domu – bo po co tak jeździ? ….W rezultacie musiałam zrezygnować ze studiów.
Zaczęłam pracę w Spółdzielni Inwalidów „SIZEL” jako projektantka, na krótko, zaledwie byłam tam 4 miesiące. Nadal startowałam w konkursach. Była taka instytucja PSP – Pracownia Sztuk Plastycznych, tam dostawałam drobne zlecenia ale właściwie zajmowałam się domem, tym bardziej, że urodziłam córkę. Wkrótce Mąż odszedł od nas. Filip miał 4,5 lat, Maja 5 miesięcy.
Musiałam podjąć pracę. Zgodnie z wykształceniem zaczęłam uczyć rysunków w Szkole Podstawowej nr 1. To była cudna praca, dzieci odnosiły sukcesy w konkursach. Z kilkoma osobami mam jeszcze kontakt. W tym samym czasie zrobiłam wystawę w gorzowskim teatrze, co zaowocowało dwoma scenografiami.
W Gorzowskim Towarzystwie Kulturalnym ozdabiałam ilustracjami tomiki poetyckie. Zrealizowałam pierwszą teczkę grafik gorzowskich. Zaczęłam współpracę z „Tygodniem Gorzowskim”. Nieśmiało zaczęłam wstawiać obrazy do galerii w Gorzowie, Zielonej Górze, Toruniu i Warszawie.
Podjęłam pracę w „Ziemi Gorzowskiej” jako redaktor graficzny, projektowałam każdą stronę w miarę jak spływały materiały od dziennikarzy, dobierałam fotografie i tworzyłam ilustracje.
Kolejną i już ostatnią stałą pracą był Teatr im. Juliusza Osterwy. Zostałam kierowniczką pracowni plastycznej tzw. Malarni. To była niezwykle cudna praca. Poznałam wielu wspaniałych ludzi, twórczych i pełnych energii. Jednocześnie była to praca fizycznie wyczerpująca. Obfitowała w scenografie, które trzeba było zrealizować, również mojego autorstwa.
WM: Współpracowałaś też z mediami. Słuchacze radia przez kilka lat zachwycali się kartkami, które zaprojektowałaś z okazji urodzin gorzowskiej rozgłośni. Każdy mógł napisać dla wybranych osób życzenia, a my przekazywaliśmy je odbiorcom wraz z piosenką. Co jeszcze przygotowałaś dla radia i innych mediów?
MĆ: Raczej była to forma – jako zaproszony gość, lecz gdy trzeba było wspomóc plastycznie, zawsze chętnie się włączałam. Dla Telewizji Gorzów wykonałam aranżację studia na finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, jedną scenografię do programu Radia Gorzów, były to plakat i pocztówka.
WM: Najważniejsza Twoja twórczość malarska. Jaka tematyka najbardziej Cię interesowała?
MĆ: Najbardziej identyfikowana byłam z monotypiami i kwiatami. Lubię malować ludzi. Lubię ilustrować tomiki poetyckie, projektować książki.
WM: Czy wiesz ile namalowałaś obrazów?
MĆ: Nie wiem.
WM: Gdzie Twoje prace się znajdują w jakich muzach? A na pewno także u osób prywatnych.
MĆ: Moje prace mają dwa muzea w Zielonej Górze. Najczęściej jednak trafiały do osób prywatnych oraz instytucji. Nie mam zielonego pojęcia, kto je w galeriach kupuje.
WM: Opowiedz o swoich projektach. Wielu gorzowian, z którymi rozmawiałam pamiętają Twoją „Tekę gorzowską”.
MĆ: Długo żyję więc i projektów było dużo. Teczki gorzowskie były dwie, 8 kalendarzy, większość o tematyce gorzowskiej. Zrealizowałam kilkadziesiąt projektów książek, większość to praca typograficzna, czyli zaprojektowanie układu stron, tytułów, rozdziałów, okładek, dobór fotografii. Było to doprawdy trudne. „Księga Gorzowa Wielkopolskiego”- była bardzo wymagającą pracą, kilkunastu autorów, historia miasta od początku do współczesności. Niezliczona ilość dokumentów i fotografii …. . Blisko 300 stron różnorodnych tematycznie, które musiały być graficznie spójne.
Dorzucę tu anegdotę: Autorzy tekstów, niektórzy do siebie źle nastawieni, sprawiali, że biegałam od jednego drugiego bo nie rozmawiali ze sobą. Było więc: – Powiedz mu, – powiedz jej\ jemu. …. Jako jedyna bez samochodu buty zdarłam.
Przyjemna była realizacja albumów o parkach i pomnikach przyrody w mieście. Trzy wspólne z Władysławem Wróblewskim. Wymyśliłam historię o ożywającej fontannie, która włóczy się po mieście. Władek to pięknie napisał, ja zilustrowałam, Wydział Promocji nie był zainteresowany. Zebraliśmy fundusze u sponsorów, wyszła kolorowa dziecięca baja pod tytułem „ Zaczarowana fontanna”.
WM: Współpracowałaś z gorzowskim teatrem, a może także z innymi placówkami kulturalnymi. Opowiedz o tajnikach teatralnych. Wspomnij o doświadczeniach współpracy z innymi instytucjami.
MĆ: Przede wszystkim byłam kierowniczką pracowni. Aby mnie panowie pracownicy szanowali, musiałam na równi z nimi rzeźbić, malować, olejować buty aktorom, naprawiać rzeźby – a to przecież styropian. Aby się nie kruszył na scenie, trzeba było okleić materiałem, a scena była duża.
Najgorzej wspominam drapowanie juty udającej pustynię. Trzeba było ją przyklejać na całej powierzchni sceny do podkładu. Poszła na to butelka butaprenu tak na czworaka. Gdy wracałam do domu autobusem ludzie odsuwali się ode mnie, a mnie było wszystko jedno. Najciekawsza według mnie była moja scenografia w realizacji Baśni Andersena.
Nie wiedziałam czym jest „czarny teatr”. Wszystkiego musiałam się uczyć. Scena czarna, aktorów nie widać … tylko to, lub tych, którzy świecą w ultrafiolecie. Nowe materiały, masa rekwizytów do zrobienia.
Potem „Trzy razy Piaf”- też trudna sztuka, pierwszy spektakl na nowej scenie. Zaprojektowanie sceny dla aktorek, stworzenie klimatu francuskiej kawiarenki, ma być tanio. Gdyby nie reżyser – Artur Barciś, widownia siedziałaby na zbieraninie krzeseł. Na stoliki nie było już miejsca, nie umiałam przekonać dyrektora do zakupów.
WM: Twoja twórczość kwitła w wielu miejscach Gorzowa, które działania jeszcze wspominasz?
MĆ: Współpraca z Wydziałem Ochrony Środowiska zaowocowała nie tylko albumami o parkach i ogrodach Gorzowa. Było kila scenografii w amfiteatrze na Dzień Ziemi, to w dodatku w marcu. Jak zwykle miało być tanio. Na potrzeby tej scenografii ufarbowałam 4 km gazy na różne tony zieleni. Ozdobiłam kwiatami wyciętymi z kolorowych folii. W kolejnym roku chciałam wykorzystać część tych dekoracji scenograficznych, które zapakowane były w pudłach i schowane w małym magazynie na zapleczu. Były pomięte, trzeba było je uprasować, więc prasowałam zawzięcie. Mało brakowało, bym wyprasowała jeża, który w śnie zimowym zaszył się w kartonie. Oczywiście śpiącego odniosłam na miejsce w tym samym pudle.
Amfiteatr to trudne miejsce, wspomagałam się przedmiotami i maszynistami z teatru. Jeden z festiwali Romane Dyvesa był szczególny. Mistrz Janusz Józefowicz był reżyserem. Na potrzeby TV zażyczył sobie żywą trawę, na scenie. Aby uchronić podłogę przed zniszczeniem rozkładałam folię, leżałam plackiem na niej i podtrzymywałam, a panowie rozkładali trawę z beli, szybko – bo wiatr przeszkadzał. Nigdy nie byłam taka brudna jak wtedy. Dopiero trzecia woda w wannie była przeźroczysta.
Józefowicz nie znał ,,zemsty Papuszy”. Oczywiście mocno padało w trakcie festiwalu. Artyści taplali się w błocie ale w telewizji wyszło pięknie. Demontaż dekoracji był bardzo trudny bo trawa była dwa raz cięższa, opita deszczem.
Miałam makrozlecenia w ZOO Safari w Świerkocinie. Szkoda, że ono już nie istnieje. Zaprojektowałam cztery karuzele do sprowadzonych konstrukcji. Część dekoracji wykonałam za zgodą dyrektora z pracownikami teatru w teatralnej pracowni ale większość na miejscu w ZOO. Dojeżdżałam tam poza sezonem gdy ZOO było zamknięte dla zwiedzających. Leczyłam uszkodzone drewniane koniki, odświeżałam dekoracje. Oczywiście żywe zwierzęta cały czas tam były. Magazyn z farbami mieliśmy na wybiegu dla emu. One nie są takie wielkie jak strusie afrykańskie, szybko się z nimi dogadałam. Były dla mnie jak kury, zawsze coś dla nich miałam. Raz się przeraziłam. Ustawiałam i murowałam skrzydła motyli do młyńskiego koła, gdy poczułam na sobie czyjś wzrok. To był lew, metr ode mnie. Wycofałam się wolno i schowałam za paździerzowymi drzwiami magazynu. Ze strachu nie zauważyłam podwójnego ogrodzenia wybiegu. Lew był ciekawy ludzi, bo całą zimę ich nie było. Wiem dlaczego jest królem zwierząt, tego wzroku nie zapomnę.
Był także Klub Myśli Twórczej „Lamus”, który za kierownictwa Eugeniusza Wieczorka kwitł. Odbywały się tam wystawy, spontaniczne spotkania artystów wszelkiej maści, dyskusje lub po prostu relaks po pracy. Dostałam zlecenie na zrobienie logo tego miejsca. Trudne, bo jak można znaleźć wspólny mianownik. Wymyśliłam latawiec, zerwany ze sznurka, rzecz stworzoną przez człowieka, jednak wolną i lotną. Ciąg dalszy Lamusa był taki, że zamiast tych słów pięknych, przy zatwierdzaniu projektu chlapnęłam: – Bo tam latawce i latawice przychodzą. Latawiec się ostał, choć klubu już nie ma.
Miałam ozdabiać ścianę przy bibliotece dziecięcej mieszczącej się przy ul. Wełniany Rynek. Dziś już nie ma ani biblioteki ani ścianki. Wymyśliłam, że namaluję karocę i koniki, taką bajkę…. Dużo detali. Dostałam drogie farby, ustawiłam kolorowe puszki przy ścianie, drabinę i stanęłam na niej. Kręciło się tam sporo takich panów spod ciemnej gwiazdy. A jedna puszka farby, to w przeliczeniu 10 puszek piwa. Stało ich czterech, patrzyli jak maluję. Było mi dziwnie, nie wiedziałam co zrobić, mimo, że to centrum – ukradną !!! Jeden się zbliżył do mnie i zagaił: – przepraszam panią bardzo, pani tak sama to odpierdoliła? Co miałam odpowiedzieć? – W rzeczy samej. Przychodzili przez kilka dni patrzeć, raz nawet z puszką piwa dla mnie. Nigdy mi nic nie zginęło.
WM: Współpracujesz z osobami niepełnosprawnymi. Na czym ta współpraca polega?
MĆ: Nie pierwszy raz współpracuję. W PAX-ie prowadziłam zajęcia z grupą młodych niepełnosprawnych, jeszcze dzieci. Traktowałam zajęcia jako chwilę oddechu dla rodziców i pełnię opieki nad ich dziećmi.
Jako dziecko, miałam kolegę z Zespołem Downa, było nas na podwórku tylko sześcioro, nigdy nie traktowałam go inaczej. Zawsze bawiliśmy się razem.
Teraz cieszę się, że moje doświadczenie przydaje się w realizacji projektów.
Czuję się potrzebna. Chociaż raz w tygodniu doświadczam radości ze spotykania z pensjonariuszami ośrodka warsztatów terapii zajęciowej i ich opiekunami – to jest bardzo wiele. Nie mogę już biegać po drabinach, malować wielkich scenografii, ani obrazów.
WM: Jak wspominasz swoje lata szkolne, czy miałaś ulubiony przedmiot w szkole i czy była to plastyka? A może było coś innego?
MĆ: Plastyka i oczywiście język polski – nie mogło być inaczej, mama polonistka, ściany w domu obudowane regałami, wypełnionymi książkami w podwójnych rzędach. Tata – germanista, jednak tych zdolności nie odziedziczyłam.
WM: Czy predyspozycje manualne zawdzięczasz komuś z rodziny?
MĆ: Miałam pięć sióstr mojej mamy. Tkanie, przędzenie, robótki na drutach i szydełkowanie, przede wszystkim szycie – one tego mnie nauczyły. Tylko śpiewać nie umiałam.
WM: Jak rozpoczęłaś swoją przygodę z paletą?
MĆ: Paleta – to brzmi dumnie. Jako narzędzie, to kupił mi tata gdy zdałam na studia. Wcześniej wystarczały tekturki i talerzyki.
WM: Czy możesz wspomnieć o swoich przodkach? Czy zdarzył się jakiś ciekawy życiorys?
MĆ: Ignacy Cichy – dziadek ze strony taty – młody powstaniec wielkopolski, siłą wcielony do niemieckiej armii, Kapitan Polskiej Żeglugi Morskiej. Tata – Edward Cichy – więzień dziecięcego obozu Stuthoff, autor książki o tym obozie.
Bonifacy Zielonka – tata mamy, nauczyciel, fałszerz kenkart, (mam jeszcze pieczątki), archeolog, który jeździł ze sławą – profesorem Michałowskim po całej Europie, etnograf, któremu chciało się zbierać piosenki kujawskie, a na skrzypcach grał w wiejskim zespole. Doktor archeologii.
Weronika Zielonka – żona dziadka, nauczycielka, wykształcona jeszcze przed wojną. W pracy nie przeszkodziło jej wychowywanie sześciu córek, wszystkie z maturą, trzy z wyższym wykształceniem. Dla mnie też bohaterka.
WM: Czy Twoje dzieci też są artystami? Czy możesz o nich opowiedzieć?
MĆ: Moje dzieci znalazły szczęście i stabilność za granicą. Uzdolnione i wrażliwe. Doczekałam się trojga wnucząt. Żadne z dzieci nie poszło moją drogą. Filip łapie się rożnych prac tak jak ja kiedyś. Jest cenionym fotografem. Maja pracuje w angielskiej policji. Awansowała, ma swoją drużynę, musiała zdać kilka egzaminów, również z angielskiego prawa. Ważne, że się kochamy. Szkoda tylko, że codzienna tęsknota jest w to wpisana.
WM: Poproszę Cię Magdo o krótki biogram, oczywiście jest w Multimedialnej Encyklopedii ale wolę żebyś napisała od siebie, od serca.
MĆ: Biogramu nie napiszę, bo to jeden chaos. Moje życie było przepełnione zarobkową pracą, by utrzymać dzieci, wykształcić, ugotować, dać zjeść, ubrać. Doszła opieka nad mamą, która była osobą leżącą w odległym Toruniu. Ważne jest to, że nie skalałam się żadną niegodnością. Kto powiedział, że życie jest łatwe?
WM: O szczegółach pracy artystycznej Magdaleny Ćwiertni można przeczytać w Multimedialnej Encyklopedii Gorzowa Wielkopolskiego pod redakcją Kazimierza Ligockiego.
Wanda Milewska
Tekst powstał przy współpracy z Agnieszką Walko z Warsztatów Terapii Zajęciowej przy Fundacji „Złota Jesień”.
374 total views, no views today