WSPOMNIENIE O DZIAŁALNOŚCI STANISŁAWA ŻYTKOWSKIEGO NA RZECZ KOŁA GORZOWSKIEGO TOWARZYSTWA POMOCY IM. ŚW. BRATA ALBERTA
Przedświąteczna zbiórka na potrzeby Domu im. Świętego Brata Alberta w Gorzowie Wlkp. zainicjowana przed laty przez Stanisława Żytkowskiego.
Jak co roku na ulicach naszego miasta spotykamy młodzież – „Zielonych Mikołajów” zbierających pieniądze na potrzeby Domu im. Św. Brata Alberta czyli ludzi w kryzysie bezdomności.
Zbiórkę tę zainicjował przed laty Stanisław Żytkowski, którego niedawno pożegnaliśmy na cmentarzu.
Poniżej zamieszczamy obszerniejsze wspomnienie o Jego działalności na rzecz Koła Gorzowskiego Towarzystwa Pomocy im. Świętego Brata Alberta.
Stanisław Żytowski – nasz Prezes.
„Program Solidarności zakładał budowanie społeczeństwa obywatelskiego, niezależnie od państwa organizacje miały być podstawową tkanką tego społeczeństwa, więc mój akces do Towarzystwa był oczywisty. Przypominam, że Towarzystwo powstało w 1981 roku, tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego, korzystając z okresu „karnawału Solidarności” i w 1987 roku było bodajże jedyną legalnie działającą organizacją społeczną rzeczywiście niezależną od władz. Zrozumienie istoty bezdomności miało dojść do mnie znacznie później.”
Tak wypowiedział się Stanisław w roku 2012. Przyłączając się do Towarzystwa Pomocy im. Brata Alberta miał za sobą internowanie, więzienie i „wilczy bilet” skazujący go na bezrobocie. Równocześnie otrzymał czas na poznanie problemu bezdomności. Do podjętej pracy społecznej był należycie uzbrojony dzięki wykształceniu (dużej wiedzy prawniczej), niewyczerpanej jeszcze energii życiowej i optymizmowi. I tak Żytowski w roku 1987 przyłącza się do grupy założycieli Koła Gorzowskiego. Wraz z innymi członkami Koła podejmuje najważniejsze wówczas zadanie – starania o lokal dla Towarzystwa: dla osób w kryzysie bezdomności, dla adresu do przesyłania darów itp. Zabiegi takie trwały już od pewnego czasu, ale napotykały na niezrozumienie władz miasta, które odpowiadały niezmiennie, że w Gorzowie bezdomnych nie ma. Problem rozwiązaliśmy kiedy upatrzyliśmy sobie wolnostojący dom przy ulicy Jerzego 23 i mogliśmy się zwrócić o przydzielenie go. Niespodziewanie okazało się, że decyzja zależy od Zdzisława Szastały, który był moim uczniem i kolegą ze studiów Staszka. Wszelkie trudności znikły.
Potem Żytkowski zajmował się niezakończoną działalnością polityczną. W 1995 roku został wiceprezesem naszego Koła. Powodów nie pamiętam, ale był już zauważony przez Zarząd Główny. Zarówno naszemu Kołu jak i Zarządowi Głównemu we Wrocławiu bardzo wówczas był potrzebny prawnik. Wszystko było tworzone z miłości do człowieka, lecz musiało być też odpowiednio prowadzone od strony prawnej i urzędowej. W tym czasie, kiedy był wiceprezesem Koła, nadał mu wyraźny kształt prawny. Wszelkiego rodzaju kontrole, a tych kontroli było dużo, kończyły się dla nas korzystnie bo wszystko było dzięki Staszkowi prowadzone od strony prawnej tak jak powinno.
1 października 1999 roku Żytkowski został prezesem naszego Koła. Był w kolejności prezesem trzecim. Pierwszym był ksiądz, który nie miał żadnego rozeznania prawnego, działał na zasadzie czułości serca i tym nas inspirował. Potem była Teresa Klimek, która też miała już swoje udziały w obszarach obywatelskich. A on był trzeci. 1 października 1999 roku skazał się na dożywocie, bo prawie do odejścia w lepsze światy. Był w Zarządzie, kiedy skończył swój urząd prezesa, i wspierał Piotra Kuśmidera – nowego prezesa, pełniąc funkcję jego zastępcy. Już w chorobie towarzyszył Piotrowi w ważnej rozmowie z Prezydentem Miasta w sprawie problemu bezdomnych kobiet.
Kiedy rozpoczynał prezesurę, Koło miało nakreślony plan działania. Była to kontynuacja, nie rewolucja. Była taka atmosfera, że jakoś dogadywaliśmy się w zarządzie, nie było większych sporów mimo różnicy poglądów. Niewątpliwą zasługą naszego prezesa Stanisława Żytkowskiego, było to, że udawało nam się wszystkie różnice zdań sprowadzić do sensownego konsensusu. Prezes pośród swoich cech charakteru i swoich uroków osobistych miał też taką cechę ugodowości, doprowadzenia do ugody i do jakiegoś wspólnego wniosku.
Priorytety były dwa: przywrócenie używalności domowi, który otrzymaliśmy, i zajęcie się napływającymi mieszkańcami.
Pierwsza siedziba wymagała dużego nakładu pracy fizycznej. Dom był bardzo zaniedbany. Nie mieliśmy wiele, trochę darów i ręce do pracy. W tym okresie duży wkład w prace fizyczne miała grupa wywodząca się z harcerstwa. Pomagali nam i pracowali również inni ludzie, pomagały firmy, ktoś coś tam reperował, ktoś okna wprawił, więc własnymi siłami to wszystko powstawało.
Później pojawił się dom lepszy, ale i tak trzeba było przeprowadzać remonty. Mogła tam już być noclegownia i jakaś przystań życiowa. Trzeba było ten nasz lokal ulepszać, rozbudowywać, a żadnych dotacji nie mieliśmy. Jednym z ważnych zadań Prezesa było rozszerzanie grona przyjaciół, darczyńców i sprzymierzeńców. Sporo zabiegów wymagało przekonywanie sąsiadów, którzy patrzyli na nas z lękiem i uprzedzeniem. Postrzegano bezdomnych jako ludzi, którzy sami swój los wybrali, zawinili. Z taką opinią trzeba było walczyć. Tak walczyła poprzednia Prezeska i tak musiał walczyć Żytkowski, tak było na początku.
Żytkowski to człowiek bardzo pracowity i pomysłowy, ruchliwy, dynamiczny więc miał też swoje własne pomysły, które przedstawiał Zarządowi i po głębszych analizach przechodziły lub nie. Wszystkie one miały służyć rozwojowi Koła i miały służyć równocześnie resocjalizacji naszych mieszkańców. Chodziło o to by tych ludzi wydobyć z ich marginalnego bytu w społeczeństwie, żeby oni uwierzyli w siebie. Znajdowaliśmy społeczną pomoc lekarzy i psychologów i jakoś nam się to udawało chociaż był to proces powolny.
Prezes dużą część swojej pracy postawił na osobiste kontakty z mieszkańcami. Taka ciekawostka, jeszcze za czasów Klimkowej rozważaliśmy, jak mamy mówić o ludziach, z którymi pracujemy: mieszkańcy, pensjonariusze, podopieczni… Stanęło na tym, że mówiliśmy o nich po prostu „panowie” i co ciekawe – przetrwało to do dzisiaj.
Do schroniska przychodził często. Takie były potrzeby. Jak pojawiał się, to mieszkańcy wychodzili mu na przeciw. Chcieli się z nim przywitać a on wszystkim podawał rękę i zamieniał kilka zdań. Witał się nie tylko z mieszkańcami ale również szedł do psów, które także znalazły tu swój dom. Gadał do nich, a one merdały ogonami. Oczywiście to były też psy bezdomne.
W ramach resocjalizacji pojawiły się w Schronisku urządzenia sportowe oraz różne rozgrywki: mistrzostwa w piłkę nożną, spływy kajakowe, siłownia. Współgrało to z osobistymi zainteresowaniami Prezesa. Tak samo z jego osobistych zainteresowań wyrosły wspólne śpiewania. Coraz częściej takie spotkania się odbywały i oprócz kolędowania mieliśmy spotkania na ogrodach, jakieś imieniny, dzień patrona, występy chórku z Zawarcia. To ożywiło kontakt ze środowiskiem, bowiem przychodzili nowi ludzie, często z dziećmi, zobaczyć co u nas się dzieje.
Rozwój życia w Domu Brata Alberta sprzyjał umacnianiu się autorytetu Prezesa. Rósł również jego autorytet na zewnątrz, bo był coraz częściej zapraszany do Zarządu Głównego, gdzie pełnił różne funkcje. Był też zapraszany przez inne Koła jako doradca. To wszystko wynikało z tego, że nie tylko my, ale i ludzie z zewnątrz darzyli go zaufaniem i szacunkiem.
Pan Żytkowski miał rodzinę, żonę, synów, potem przyszły także wnuki, więc święta chrześcijańskie były w tym domu obchodzone regularnie i przy dużym zgromadzeniu rodzinnym. A jednak zawsze znajdował czas by uczestniczyć również w spotkaniach świątecznych w Schronisku. Powoli zaczął przyprowadzać synów na te uroczystości, jakichś przyjaciół. Pracownicy przyprowadzali swoich domowników i tworzyła się taka szersza wspólnota.
Te kontakty sprzyjały dobrej atmosferze w ogóle między ludźmi, ale też i jakiejś resocjalizacji ludzi z marginesu. Różne pomysły miał Prezes i był bardzo konsekwentny w ich realizacji. To też podnosiło jego autorytet. Nie było tak, że coś postanowił i na drugim zebraniu już się o tym nie wspominało. Jeżeli był jakiś pomysł, to Prezes do tego czasu do niego wracał i „marudził”, dopóki to nie zostało wykonane. Najlepszy dowód, że dosyć wcześnie zaczęliśmy organizować Dni Kultury z Bratem Albertem. Początkowo one były bogatsze, bo to było świeże i ludzie nas obserwowali. Były konkursy: literackie i fotograficzne, jakieś występy, spotkania, ciekawe filmy; i młodzież szkolna przychodziła. Ale to powoli gasło, bo życie wymaga ciągle czegoś nowego i pamiętam, jak namawialiśmy Prezesa, żeby już z tego zrezygnować. Nie pozwolił na to. Podobnie było z kwestami ulicznymi. Był konsekwentny i jak się już do czegoś przywiązał, to potrafił naciskać, przynajmniej w sferze werbalnej.
Na szczególne wyróżnienie zasługuje jego upór w przejęciu dawnej izby wytrzeźwień i zmianie tej niesławnej instytucji w miejsce schronienia dla osób pod wpływem alkoholu. Bezprawne miejsce zatrzymań przez policję zamienił w tanią noclegownię i ogrzewalnię dla każdego.
Warto powiedzieć jeszcze, jak nami zarządzał prezes Stanisław Żytkowski. Niełatwa to była sprawa. Przyznam się, że na początku obserwowałam go w zdumieniu. Pracowałam na kierowniczych stanowiskach w szkole, dobrze pamiętam, jak ja tą szkołą zarządzałam. Miałam taki kolegialny zespół, z posiedzeń którego spisywano protokół i na kolejnym zebraniu następowało publiczne rozliczenie z wykonania zadań. Traktowałam to jako podstawowe narzędzie kierowania. U Żytkowskiego tego nie było. Nie rozliczano nas w żaden sposób publicznie. A mimo to wszystko się układało i działało. Wyjątkowo zdarzało się, żeby coś nie zostało wykonane. Ale żadnych publicznych rozliczeń nie było. Szczęśliwie udało mi się powstrzymać od wypowiedzi publicznej, że coś mi się tutaj nie podoba. Po długiej obserwacji doszłam do wniosku, że inna jest metoda zarządzania takim zbiorowiskiem, w którym ludzie coś robią za pieniądze, a inna musi być metoda zarządzania grupą wolontariuszy. Tych którzy tu przyszli z dobroci, potrzeby serca i właściwie kontrolują sami siebie.
Stanisław Żytkowski miał dużo specyficznego uroku osobistego. Jak się on objawiał? Wyraz jego twarzy, wyraz oczu, spojrzenie na człowieka. Zawsze miał twarz uśmiechniętą, pogodną i tak ułożoną jak gdyby był ciekaw tego człowieka, z którym rozmawia. Nie mogę powiedzieć czy to było wypracowane, czy to było dane mu od natury, ale właśnie tak na wszystkich spoglądał i tym nas pokonywał. Nawet wtedy kiedy nie chcieliśmy przystać na jego pomysły. Jego przyjazna, przychylna twarz, nawet zaciekawiona naszym jakimś protestem czy inną koncepcją. Ona nas rozbrajała.
Smutno, że Prezesa już z nami nie ma. Ale On tak naprawdę nie odszedł. Będziemy go wspominać, będziemy się odwoływać do jego etyki, do jego pomysłów, do jego rzetelności, sumienności. Będzie z nami przez długie, długie lata.
Weronika Kurjanowicz
Foto: Helena Tobiasz
473 total views, 2 views today