Na zdj arch. Ryszard Kowalski Ewa Rutkowska i Andrzej Mleczko
Wiosna, wiosna, ach to ty… Mój wiosenny misz masz
Luty, to jeszcze nie wiosna. Ale świat już się budzi do nowego życia. W sobotę poszłam do naszego zrewitalizowanego (podobno) parku Kopernika. Aby podejrzeć „co w trawie piszczy”, choć i ona dopiero się budzi. I nabrać w płuca… optymizmu. Łaziłam tak „na obkółko”(jak mówiła moja dawna znajoma), może też, aby zgubić zbędne kilogramy, które tu i ówdzie się „poprzyklejały” do człowieka. No i oczywiście dla zdrowia…
I taka wiosennie zakręcona pobyłam z przyrodą „za pan brat” chyba z godzinę. Wróciłam nieco podładowana. Więc chyba zakaszę rękawy i jak w refrenie dawnego myśliborskiego kabaretu „Bym”. „Tak bym zrobiła coś wielkiego”, coś zrobię. Ale co niby? Do roboty potrzebna jest nie tylko siła, ale i chęci. Póki co, włączyłam sobie piosenkę Mirka Czyżykiewicza (i jego córki) „No Musi”. Posłuchałam mądrych słów z kilka razy i odpłynęłam w drzemce. Przecie to też… samo zdrowie.
Może miałam sen o tym „Jak to drzewiej bywało?” … Bo po obudzeniu się, nabrałam weny do napisania jakiegoś misz maszu. Po powrocie ze spaceru, szukając swoich notatek o wilii Paukscha na Zawarciu, znalazłm fotki z „ dawnych czasów czar”.
Z mojego balu magisterskiego w zamierzchłych czasach siedemdziesiątych ub. wieku. Jak mówią fotki, zabawa była przednia. Nie mogło być inaczej, gdy bawił nas niezrównany humorysta, mój przyjaciel Andrzej Mleczko. Gęsto robiło się wokół naszego stolika. Każde spotkanie z Andrzejem było niepowtarzalne. Czasem mnie wprowadzał w stan zawstydzenia, swoimi niezapowiedzianymi wizytami na uczelni. Pukał do drzwi. Prosił wykładowcę, aby mnie poprosił. I wracałam do sali z… różą w ręku.
Rozmarzyłam się. Ale to wszystko daleko za mną.
Nazajutrz była niedziela i znowu piękny dzień. Pomyślałam, że wyjdę tylko na taki półgodzinny spacer, blisko domu. Więc wrzuciłam klucze do kieszeni z zamiarem pochodzenia w te i wewte ulicą Skromną, tak w słoneczku. I zaraz wrócę i poczytam co nieco. Mam „Lawinę i Kamienie” Anny Bikont i Joanny Szczęsnej i Anny Kamieńskiej „Simona”. Obie książki zasługują na uwagę. Ale mój spacer zaniósł mnie na nowy most. A za nim, o „rzut beretem” jest przecie pałacyk Paukscha, moje dawne miejsce pracy. Które wspominam z sentymentem.
Więc nabrałam ochoty, aby zobaczyć co tam nowego. Byłam tu chyba z półtora roku temu. I znowu, jak wtedy, z przykrością stwierdzam, że tu (w wilii) nic się nie zmieniło. No. Byłabym niesprawiedliwa. Bo przecie się dzieje… Owszem wyremontowany (prawie) jest budynek, gdzie kiedyś była poligrafia i drugi, gdzie kiedyś była pracownia plastyczna WDK (Wojewódzkiego Domu Kultury, potem Grodzkiego). Ale ten najważniejszy budynek, willa stoi nieruszony. A minęło już dobrych kilka lat. Jak niestety, niszczeje. Przykro patrzeć na okna na wieżyczce zabezpieczone folią i chyba jakąś płytą. Tyle nowego…. bo kiedyś były tu szyby…
Z budynku płatami obłazi farba, dużo zacieków i kruszącego się muru. Przykry to widok. Jak odchodziłam stąd na emeryturę (20 lat temu), już wtedy willa wymagała pomocy.
W 1976 roku budynek został przejęty przez WDK. Wcześniej, w czasie działań wojennych był siedzibą stacjonujących w Gorzowie wojsk radzieckich. Tuż po wojnie znajdowały się tu różne biura tworzącej się administracji, a także mieszkania osób prywatnych. Chyba w tym czasie wycięto znajdujące się w parku egzotyczne drzewa i posadzono owocowe. Z dawnych czasów zostały tylko dwa platany. Kolejnego zniszczenia najbliższej okolicy, dokonano w czasie budowy nowego mostu przez Wartę. Zasypano wtedy sztuczny staw i zniszczono oryginalną altanę, którą tworzyły specjalnie dobrane drzewa i krzewy. Wyrównano też teren.
Ja w gorzowskim WDK zaczęłam pracę w 1984 roku. Byłam tu m. in. głównym instr. ds. amatorskiego ruchu artystycznego. Okna mojego pokoju wychodziły na ogród, na kawałek mostu i na resztki stawu, który odwiedzałam czasami. Została mała sadzawka zaśmiecona butelkami po piwie, styropianem, resztkami po budowie mostu. Ale wiosną, mimo wszystko kumkały tu żaby. Teraz w towarzystwie „murali”.
Budynek jako siedziba WDK został oddany do użytku po gruntownym remoncie w 1985 roku. Otwarcia placówki podczas inauguracji nowego roku kulturalnego w Teatrze dokonał ówczesny Minister Kultury Kazimierz Żygulski. Do tej pory wspominamy jego przemówienie, w którym dwukrotnie pomylił Gorzów chyba ze Słupskiem. Najprawdopodobniej miał to samo przemówienie, a jakiś pomagier niezbyt dokładnie powykreślał mu nazwę poprzedniej miejscowości…
Pałacyk Paukscha został wybudowany pod koniec XIX wieku (w 1876 roku). Jako rezydencja ówczesnego notabla miasta Lansberg Hermanna Paukscha. Jest to rezydencja o eklektycznych formach i dekoracjach. Obok domu mieszkalnego, był park w typie romantycznego parku angielskiego i tarasowy ogród kwiatowy z basenem i fontanną. Po stronie zachodniej był też sad i ogród. I zabudowania gospodarcze z budynkami dawnej stajni i wozowni oraz mieszkaniami dla służby.
Ród Paukschów, posiadał w mieście (na Zawarciu) m.in. fabrykę sprzętu rolniczego, odlewnię żeliwa, halę kotłów parowych i maszyn, stolarnię i stocznię. Zasłużył się też przy budowie mostu (Staromiejskiego. W średniowieczu i później, istniał tu most drewniany, który spłonął w 1905 roku. Odbudowano go w latach 1924-26. Który jednak ponownie został zniszczony przez opuszczających miasto Niemców w 1945 roku. Odbudowano go ponownie w latach 1949-51. A rozbudowano i gruntownie wyremontowano w latach 1967 i 2006 ). Hermann Pauksch (syn ). Upiększał miasto, urządzając m. in. zieleńce. W rynku wybudował fontannę. Jest to dziewczyna z dwoma wiadrami niesionymi na koromyśle w otoczeniu dzieci. Fontanna po remoncie i z nowymi rzeźbami (stare zostały przetopione w czasie wojny na kule armatnie), wykonanymi przez gorzowską rzeźbiarkę Zofię Bilińską, upiększa Stary Rynek. W moich informacjach wg opracowania mgr Krystyny Kroman i dr Lucyny Turek-Kwiatkowskiej, Paukschowie wrośli w społeczność miejską. Mieszkali tu od 1843 roku do 1930. Nowy rozdział w funkcjonowaniu różnych firm Paukschów zmieniła I wojna światowa. Nie ma danych jak firmy te działały w czasie tej wojny. Wcześniej mieli zbyt w Rosji i w Niemczech. Od 1918 roku jest granica niemiecko polska. I ona wyznaczyła nowe standardy. W czasie II wojny światowej pałacyk należał do rodziny Boehning – najpierw właścicielem był Reinhold, następnie Gertruda.
Ale zabrnęłam chyba za daleko. Trochę mimowolnie. A trochę z chęcią przybliżenia różnych nieznanych szczegółów. I jak to bywa. Trudno z czegoś zrezygnować.
Może jednak następnym razem skupię się tylko na tym budynku. O którym często myślę. Bo tą ulicą (Wał Okrężny). A właściwie promenadą umiejscowioną na wale rzeki, też pamiętającą Hermanna Paukscha, obsadzoną czerwonymi kasztanami, chodziłam dwadzieścia lat. Niewiele kasztanów zostało. W miejscach po tamtych drzewach, posadzono nowe. Nie rozpoznałam czy to są też kasztany. Trochę za wcześnie. A ulica, też przetrzebiona. Idąc w kierunku mostu Staromiejskiego, po lewej stronie najpierw jest „busz w głębi są jakieś zabudowania, przy ulicy stoi pięknie odrestaurowany blok mieszkalny. Potem znowu „busz”. I kolejny blok mieszkalny, a przy nim piękny majestatyczny „czerwony” spichlerz. Też czeka na „swojego amatora”. A z prawej strony ulicy rzeka Warta, teraz jak Missisipi.
A ja „pokukałam” przez zamknięte bramy i furtkę na dziedziniec byłego WDK zastawiony rupieciami, na pewno potrzebnymi przy remoncie.
Widać że „jest tu życie”. Niedaleko furtki ktoś zrobił świeżutką rabatkę z kwitnącymi śnieżyczkami. Pogapiłam się kolejny raz na tablicę z ofertą, co tu będzie kiedyś…Trochę to trwa. Czy te wszystkie sztukaterie, podłogi, drzwi, sufity itp. dotrwały w dobrym stanie do dzisiaj… Bo chyba nie znamy terminu, kiedy ruszy remont wilii?
Ewa Rutkowska
luty 2024
223 total views, 1 views today