Maria Szafran – absolwentka zielonogórskiej Wyższej Szkoły Inżynierskiej uzyskała w Instytucie Nauk Społecznych i Ekonomicznych tytuł inżyniera organizatora przemysłu. Jest redaktorem i wydawcą swoich książek. Pisała od najmłodszych lat, wydawać zaczęła dopiero będąc na emeryturze. Członek Związku Literatów Polskich, założycielka Stowarzyszenia Artystyczna Szansa.
Mario, Twój zawód wyuczony to – inżynier. Teraz będąc na emeryturze jak siebie określasz? Czy jesteś poetką, wydawcą, redaktorem czy może jeszcze coś skrywasz?
Ha, ha – teraz to jestem babcią, a nawet prababcią, bo mam już dwoje prawnucząt. Jasiu i Lenka są moimi perełkami. A kim jestem? Staram się być całe życie przede wszystkim człowiekiem. I chyba samowystarczalnym. Na ile to mi się udaje – nie wiem. Nie dlatego, że nie umiem o to czy o tamto poprosić, ale nigdy nie staram się mieć więcej, niż potrzeba na dziś i jutrzejszy ranek. Jestem zdania – da Bóg dzień, da i na dzień. W kwestii – kim się tak naprawdę czuję zawodowo, też trudno mi odpowiedzieć jednym zdaniem, a to z racji, że zanim przeszłam na emeryturę, pracowałam w wielu zawodach – od kontrolera jakości celulozy i papieru, poprzez wiele biurowych w przemyśle, transporcie i budownictwie, do… likwidatora firmy włącznie. I w tym okresie nie było czasu i miejsca na poezję i pisarstwo. Leciała zwyczajna proza życia. A teraz? Jednak najbliższe mi jest wierszowanie.
Czy mogłabyś wspomnieć młodzieńcze lata i opowiedzieć o sobie, miejscach Tobie najbliższych: miejscu urodzenia, o rodzicach, rodzinie.
Boję się, że zabraknie tu miejsca i czasu. Sporo z tej materii zamieściłam w moich opowiadaniach pt. Takie sobie życie. Szczególnie w II wydaniu, które nieco wzbogaciłam i w którym zamieściłam nawet parę fotografii.
Wspomnę tylko o tym, że pochodzę z Grodzieńszczyzny, tam jeszcze uczęszczałam do 6 klasy szkoły podstawowej i dopiero w 1958 roku zamieszkałam tu w Lubuskiem.
Opowiedz o swojej pracy.
Moja ścieżka zarobkowa też nie była moim wyborem. Od dziecka marzyłam o zawodzie nauczyciela, ale przeznaczenie kierowało inaczej. Praca jako taka już
była mi znana w wieku dziecięcym; bo czyż można inaczej nazwać obowiązek dziecka 10. letniego nazbieranie w lesie dziennie worka szyszek do palenia zimą w piecu, albo zbieranie ziemniaków w czasie wykopków, czy ustawianie snopów zboża w czasie żniw? I były to prace wewnątrz własnego gospodarstwa i u sąsiadów, zaś pierwsza praca zarobkowa, to sadzenie lasu, pielenie sadzonek. Pracowałam w każde wakacje, by mieć za co kupić książki i zeszyty. A po maturze – nawet dobrze się zapowiadało. Jako technik-technolog celulozy i papieru, już na stażu w dziale kontroli jakości zarabiałam więcej niż ojciec. Po trzech latach pracy otrzymuję przydział mieszkania. Ale…
Ale los chciał inaczej. Ciężka choroba mamy. Wracam z Włocławka by móc opiekować się. I tu w pobliżu Świebodzina już nie ma „Celulozy”. Najchętniej podjęłabym pracę w zawodzie nauczycielki języka rosyjskiego, bo nawet do teraz znam go doskonale. (W bieżącym roku zrobiłam jednemu autorowi tłumaczenie na
j. polski poematu pt. Zemsta Bony czy pomnik miłości). Niestety. Brak wykształcenia pedagogicznego i musiałam przyjąć to, co było dostępne. Zostałam referentem w dziale zaopatrzenia w Przedsiębiorstwie Transportowym, potem magazynierem, kierownikiem magazynu. Po paru latach przeprowadzka do Sulechowa – tam jestem planistką w Przedsiębiorstwie Budownictwa Rolniczego, potem kadrową. Mija pięciolatka i przed nami Żagań, gdzie w Zakładach Predom-Polar produkujących lodówki i pralki, jestem odpowiedzialna za planowanie i rozliczanie zatrudnienia i płac. Tu podejmuję zaocznie studia po raz drugi, bo pierwszy raz próbowałam dwa lata po podjęciu pracy we Włocławku. Niestety – praca w „Celulozie” na trzy zmiany i studia zaoczne w Łodzi, której nie znałam, plus po części obowiązki wobec rodziny, były ponad moje siły fizyczne. Po drugim semestrze zrezygnowałam. Inaczej wyglądało drugim razem, mimo że byłam już żoną i matką dwójki dzieci. Dałam radę. Córka prawie kończyła przedszkole, synkiem opiekowała się niania, korzystamy ze stołówki. Nauka trwa w godzinach wieczorno-nocnych, często nawet do 2oo w nocy. Po kolejnych pięciu latach wichry życia przenoszą nas z Żagania do Wyszkowa. Tam prokuratura zrobiła swoją wielką robotę i pościnali głowy kierownicze w wielu zakładach, m.in. w Hucie Szkła. Znani oboje z mężem jako woły robocze, zostaliśmy poproszeni o przeniesienie się tam – hen daleko na Kurpie. A kto poprosił? Przełożony męża, który już dobrze znał nas oboje z rzetelności, a jego tam skierowało Zjednoczenie Szklarskie. Jedziemy więc ratować Hutę, zostałam kierownikiem działu ekonomicznego, a był to rok 1979. Coraz bliżej wielkich polskich przemian. Przewrót grudniowy w 1981 r. Zachodzi konieczność ratowania Huty przed postawieniem jej na kołki, jak mawiali tamtejsi pracownicy. A chodziło o to, że tzw. „góra” czując pismo nosem, co się w kraju święci, wydała przepis o możliwości wcześniejszego o 5 lat przechodzenia na emeryturę. Uciekali z ciepłych stołków jak zające przed powodzią, a tego nie udało się utrzymać w tajemnicy. Nasi (znaczy z Huty) robotnicy też skwapliwie z tego zechcieli skorzystać, a odejście nagłe z pracy prawie wszystkich operatorów automatów szklarskich i brak na ich miejsce wykwalifikowanych następców oznaczało zatrzymanie wanny szklarskiej, czyli postawienie na kołki, jak mawiali robotnicy. Wygaszanie wanny odbywało się tylko przy remontach kapitalnych, które przeprowadzano w odstępach co 5 lat, a trwały one do pół roku. Faktycznie więc Huta stanęła w płomieniu być albo nie być. Aktyw kierowniczy, związkowy i polityczny radzi przez kilka dni co robić? Jak zatrzymać fachowców przy automatach, skąd wziąć nowych? Podkupić z Wołomina nie da się, bo tam taka sama sytuacja. Choć profil szkła inny, ale przepis o wcześniejszych emeryturach ten sam. By się nie rozwodzić nad problemem tamtych dni, przeskakuję do momentu, iż wpadłam na pomysł zorganizowania dwuletniego hufca pracy i wyszkolenia kadry do obsługi automatów szklarskich. Dyrektorowi Huty pomysł się spodobał, sekretarz partii powątpiewał w powodzenie, szef rady zakładowej (odpowiednik dzisiejszych związków zawodowych) raczej sceptycznie zareagował, a już zupełnie przeciw pomysłowi była kadrowa. Przez kolejny tydzień tylko biadolenie – co robić, co robić. Potem dyrektor wezwał mnie do gabinetu, gdzie już byli sekretarz i szef rady zakładowej i w ich obecności zwrócił się tymi słowami:
– Szafranowa, jak wiesz jak taki hufiec założyć, to do dzieła. Ile potrzebujesz czasu i co poza czasem? Jak Ci się uda i chłopaki naprawdę się wyszkolą, dostaniesz nagrodę.
– Panie dyrektorze, a Janka? To przecież jej obowiązki – miałam na myśli szefową kadr.
Dyrektor tylko się uśmiechnął znacząco i skwitował – dałaś pomysł, to pokaż, że to się da zrobić. Wiem, że ty staniesz na głowie i zrobisz. Jak potrzebny będzie samochód, a mnie nie będzie, to mów tu siłom społecznym – i wskazał wzrokiem na obu panów siedzących w fotelach. I na koniec – zadzwonił do kadrowej i przekazał, by na każde moje żądanie w sprawach organizacji hufca, wydawała delegację służbową na przejazdy gdzie będą potrzebne – do Ostrołęki, do Ostrowii Mazowieckiej czy Warszawy.
W stosunkowo krótkim czasie hufiec był zorganizowany. Umowa z Komendą Wojewódzką OHP podpisana, okolice rozplakatowane o naborze młodzieży do
nauki zawodu w OHP i przydział funduszu płac na ten cel również załatwiony. Młodzieńcy w wieku powyżej 16 roku życia, jak malowani, zgłaszali się naprawdę szybko. W trakcie naboru już było wiadomo, że i przyzakładową szkołę trzeba im zorganizować, bowiem w mieście takowej nie było, a nasi kandydaci na junaków, mieli ukończone 5 lub 6 klas szkoły podstawowej, przy obowiązujących ośmiu. Kolejne bieganie za otwarciem dla nich przyzakładowej szkoły.
Kuratorium Oświaty błyskawicznie przyszło z pomocą, bo i w ich to interesie
poniekąd szła działalność. Młodzież powyrzucana ze szkół za to i tamto, i wałęsająca się po ulicach, nagle znów znalazła się na drodze możliwości skończenia szkoły podstawowej i zdobycia zawodu jednocześnie.
Pierwszy rok szkolny zaczął się w połowie listopada 1983 roku, ze stanem 14 junaków-uczniów. Do końca marca 1984 roku wykonywałam te obowiązki dodatkowo, jednocześnie kierując działem ekonomicznym. Nie było łatwo. Ale i był dalej problem, nikt z miejscowych nie decydował się zostać etatowym Komendantem Hufca, a młodzież nie mogła zostać bez przełożonego. Okazało się, że łatwiej znaleźć pracownika na stanowisko Kierownika Działu Ekonomicznego niż Komendanta Hufca. I tak z dniem 1 kwietna 1984 r. zostałam pracownikiem Komendy Wojewódzkiej OHP, z podległością służbową bezpośrednio pod wojsko i Ministerstwo Pracy i Płacy i Polityki Socjalnej, przekazując nowo zatrudnionej osobie kierowanie działem ekonomicznym wyszkowskiej Huty Szkła. To była ostra moja pięciolatka. Praca z młodzieżą w szkole przyzakładowej jako nauczyciel kilku przedmiotów, jako komendant i praktycznie jako matka dla niektórych junaków, bo ich rodzicielki zostawiły rodziny wyjeżdżając za chlebem do Niemiec. To była harówa a nie praca. Każdy nowy rocznik trzeba było przygotować do ślubowania (odpowiednik przysięgi wojskowej). Ślubowanie każdego roku odbywało się w innym mieście i kiedy my byliśmy gospodarzem wojewódzkiego ślubowania, moja młodzież po części oficjalnej dała dwugodzinny program artystyczny. Chłopcy wystąpili na scenie w Domu Kultury z piosenkami i wierszami mojego autorstwa. Zaskoczenie władz wojewódzkich było niesamowite, a obecny na uroczystości redaktor zamieścił notatkę o tym fakcie w łódzkiej gazecie. Fotografie i teksty wierszy i piosenek mam do chwili obecnej w kronice, którą zabrałam ze sobą, w obawie przed zniszczeniem w burzliwym czasie transformacji ustrojowej. Na zakończenie dodam, że ów pomysł ze zorganizowaniem hufca był w dziesiątkę, bowiem hufiec za mojej kadencji w pierwszym roku liczył 14 osób, a już po trzecim roku były trzy hufce i łącznie 80 junaków. Młodzież zasilała niedostatki rąk do pracy w trzech zakładach pracy i uczyła się zawodów nie tylko budowlanych ale i mechanicznych – ślusarz, mechanik samochodowy.
Kiedy odkryłaś w sobie duszę poetki?
Hmm – chyba się z nią urodziłam, bo jak pamiętam lubiłam rozmawiać z wierszami i się przekomarzać z ich treścią. Nawet w takim Wlazł kotek na płotek...dodałam jako dziecko swoją strofkę: Złaź kotek, mój płotek i tu nie plotkuj, łap myszki, gdzie szyszki, tam w samym środku. Natomiast znaczenie słowa „poetka” dotarło do mnie, po przyjęciu do Związku Literatów Polskich, a miało to miejsce w grudniu 2015 roku. Byłam dumna jak paw.
Wiem, że proza też nie jest Ci obca. Kiedy powstała pierwsza książka i jaka jest jej tematyka?
Oj z prozą to raczej u mnie kiepściunio. Wprawdzie w 2013 roku wydałam opowiadania, ale wiem, że to tylko moje pisanie terapeutyczne, żadna wartość literacka. Podobnie jest z drugą pozycją, która aktualnie jest w drukarni.
W twórczej głowie kłębią się pomysły, zatem jakie są Twoje plany w tej dziedzinie?
Teraz, to w mojej głowie wielki bałagan. Nie godzę się z biegnącą rzeczywistością. Nie wierzę politykom. I to mi nie daje spokoju. Bo jak może być 17 prawd naraz w tym samym temacie? Przecież trwa taki stan rzeczy w kraju i na świecie; to destrukcja gospodarek krajowych, to upadek moralności, to zanik człowieczeństwa, i w rezultacie droga do katastrof różnego kalibru.
Co do moich planów – prawda jest banalna. Już nie planuję nic. Istniejąca wegetacja nie pozwala na żadne planowanie. Plany robią ludzie młodzi. W moim wieku cokolwiek bym nie planowała, gorzej z realizacją. Nie mam żadnej siły przebicia ani tzw. pleców nigdzie. Nie zabiegałam o nic. Jeśli coś jeszcze wyjdzie spod mojego pióra, to będzie to wynik owej chwili.
Wiem, że zajęłaś się także edytorstwem. Czy te dodatkowe działania są efektem Twojego rozwoju czy jest tu trochę twardego inżynierskiego stąpania po ziemi. Bo bardziej się opłaca?
O, zapytałaś o delikatny temat, ale nie uciekam od odpowiedzi. Nie planowałam zdobycia tych umiejętności, ale jak wszystko w moim życiu, co parę lat stawałam przed nowym nieznanym mi zadaniem. Przy zmianach zakładów pracy podejmowałam zupełnie inne zagadnienie i sama czytając dostępne przepisy i instrukcje, opanowywałam problematykę i ją realizowałam. Na poparcie tych słów przywołam fakt, że bez ekonomicznego wykształcenia w pewnym zakładzie pracy zawołał mnie dyrektor do gabinetu i oświadczył: – Maria, od jutra przejdziesz do gabinetu po Basi. Ona nie wraca z macierzyńskiego, a bilans ktoś musi zrobić. Wiem, że ty zrobisz wszystko.(Owa Basia, to główna księgowa w transportowej firmie, ja tam byłam zatrudniona na ćwierć etatu dodatkowo jako fakturzystka, poza swoim normalnym etatem w Komendzie Hufca. I był to 4 grudnia.) Nie będę opisywać szczegółów, bo znowu zbaczam z drogi, ale tak zostałam Główną Księgową i już do emerytury w kolejnych zakładach pracy sporządzałam bilanse przez 10 lat. Bezbłędnie. Biegli księgowi badając nigdy nic nie podważyli.
Podobnie było z edytorstwem. Szukałam wydawnictwa. Po wysłaniu próbki wierszy, panowie z pewnego wydawnictwa byli „na tak” i przysłali umowę do podpisania. Czytając ją, pomyślałam, że chyba czegoś nie rozumiem. Zadzwoniłam i powiedziałam, że z tym się nie zgadzam, a temat widzę „tak i tak”. W innym przypadku umowy nie podpiszę. W odpowiedzi usłyszałam: – skoro tak, to my panią załatwimy, że nikt pani nie wydrukuje. Kilka dni połykałam tę żabę, ale okazało się, że moje wiersze są drukowalne i to przez takie wydawnictwa jak „Miniatura” w Krakowie, „Pisarze.pl” w Warszawie, „MAjUS” w Zielonej Górze, WDS w Sandomierzu, a obecnie drukuję już tylko w drukarniach, w Markach i w Krakowie, ponieważ przygotowaniem do druku zajmuję się sama. Moja ciekawość – czy to potrafię? – dała mi taką odpowiedź, że już jako wydawca wykorzystałam 58. numer ISBN. Poza swoimi tomikami, opracowuję koleżankom i znajomym, a to też sprawia radość, że mogę kogoś uszczęśliwić. A jeśli chodzi o to, czy bardziej się opłaca – oczywiście dużo taniej, ponieważ autor nie opłaca wszystkich czynności edytorskich, tylko oprawę i druk.
Należysz do Stowarzyszenia Literatów. Co to daje autorowi?
W latach 2012 – 2017 należałam do Stowarzyszenia Autorów Polskich w Kołobrzegu, od grudnia 2015 i nadal należę do Związku Literatów Polskich w oddziale Zielona Góra, a w roku 2018 założyłam ogólnokrajowe Stowarzyszenie Artystyczna Szansa, które skupia ludzi nie tylko z literackimi zainteresowaniami, ale które czują artyzm nawet w powietrzu i drzewie, i potrafią z tego tworzyć sztukę. A co daje? Przynależność do określonej zbiorowości, to większa pewność siebie, to możliwość przekonsultowania gnębiących ciebie wątków, zagadnień, to podejmowanie wspólnych przedsięwzięć, to świadomość, że możesz liczyć na fachową pomoc i też czujesz się potrzebny innym.
Uczestniczyłaś w wielu spotkaniach autorskich. Jak one przebiegają, czy zapamiętałaś któreś szczególnie? Lubisz odpowiadać na pytania czy wolisz sama się prezentować?
O tak, pamiętam chyba wszystkie moje spotkania. I wszystkie uważam za urocze, choć każde było inne. Pierwsze odbyło się w 2014 r. w Kazimierzu Dolnym w Bibliotece Publicznej, gdzie młodzież szkolna czytała moje wiersze już wtedy z pięciu moich tomików. Kilka wystąpień miałam w Kołobrzegu, w ramach spotkań literackich, ale to takie mini-wieczorki można powiedzieć, ponieważ tam autor miał do wykorzystania max 15 minut. Natomiast bardzo profesjonalnie były poprowadzone moje dwa wieczory autorskie przez jednego z redaktorów Radia Zachód i pracowników Świebodzińskiego Domu Kultury, a było to w okresie, kiedy jeszcze nie odzyskałam w pełni płynności mowy po przebytym udarze mózgu. Ja do chwili obecnej, gdybym musiała mówić przez godzinę z mównicy, zapewne bym nie dała rady. Z kolei jedno ze spotkań z moją twórczością przygotowywała w r. 2018 Sekcja Literacka działająca przy Świebodzińskim Domu Kultury, w czasie którego poza czytaniem moich wierszy przez członkinie Sekcji Literackiej i uczennice miejscowego Gimnazjum nr 1, na telebimie były pokazywane rekwizyty moich małych sukcesów – jak dyplomy, nagrody, listy pochwalne oraz fotografie i notki z prasy.
Czy otrzymałaś sygnały od uczestników, którzy czytali Twoje utwory, że jest w nich coś poruszającego, że odnajdują w nich siebie lub przypominają im o sytuacjach podobnych z ich życia.
Tak, były takie momenty i do tej pory pojawiają się w komentarzach pod wierszami na portalach poetyckich, można znaleźć wpisy żartobliwe typu: – ty chyba podsłuchujesz co ja myślę, albo – skąd wzięłaś wątek, przecież to wypisz-wymaluj moje życie. A pamiętam w Nałęczowie po występie, z widowni podeszła mocno starsza pani i ze łzami w oczach zaczęła mnie ściskać i dziękować za wiersz, który recytowałam o nieżyjącej już Mamie.
O czym będzie kolejna książka? Czy możesz zdradzić szczegóły?
Kolejna książka jest już w drukarni i jest też jakby ciągiem dalszym przeżyć tej samej Magdy, bohaterki pierwszej mojej książki pisanej prozą. A w kąciku na pulpicie, puchnie następna gromadka wierszy, czy zdążę je wydać? Nie wiem.
Mario, czy oprócz tworzenia poezji i pisania prozą, masz jeszcze inne pasje?
Są momenty, że nic mi się nie chce. Na wszystko już się czuję za stara. Tym bardziej, że została mi odebrana sprawność fizyczna. Udar zrobił swoje. Co z tego, że jak słyszę muzykę, to odlatuję w zaświaty, skoro i tak nadal jestem w tym samym fotelu.
Czy masz przyjaciół? Jak oddziałuje na Ciebie pandemiczny czas?
Nie wiem czy mam przyjaciół, ale mogę powiedzieć, że jestem wyjątkowo nieufna i dmucham na zimne. Zbyt wiele razy musiałam dowodzić, że małpa to nie wielbłąd. Zaś co do pandemii – mimo, że jestem w grupie ryzyka, bo wiek mnie do tego upoważnia, to jej się nie boję i podskórnie czuję inaczej niż inni. Nic na to nie poradzę.
Czy w swojej twórczości odwołujesz się do Stwórcy? Czy masz takie utwory?
Tak. Zdarza mi się. A wierszy z tematyką religijną mam sporo. Nawet z inicjatywy koleżanki po piórze z Niemiec, pani Iwony Stysińskiej napisaliśmy antologię pt. Pogawędka z Bogiem, w której wzięło udział 18 autorów. Wydałam też dużo wcześniej mały tomiczek pt. W ciszy i spokoju. Poza tym, już czwarty rok regularnie zamieszcza moje wiersze gdański religijny periodyk Dom na Skale.
Czym jest dla Ciebie twórczość?
Teraz, kiedy tylko ona mi została, jest wszystkim. Pocieszycielką, przyjaciółką oknem na świat i furtką do ludzi. Czy drabiną do nieba? Tego nie wiem. Też nie wiem czy to się Bogu podoba, że czasem pozwalam sobie na frywolność, ale…Jak każdy człowiek – do świętych nie należę.
Na zakończenie – pozdrawiam ciepło ze Świebodzina Czytelników milpress i wszystkich Gorzowian, może niektórzy będą ciekawi moich zapisków, które po nowym roku powinny się znaleźć też w Gorzowskiej Bibliotece. Zapraszam.
Z Marią Szafran rozmawiała Wanda Milewska
2,167 total views, 1 views today