15 czerwca
W poszukiwaniu przygody na prerii, najpierw przyjechaliśmy do zabytkowej stadniny koni. Upał ponad 30 stopni jest upałem w Polsce. W Kansas o tej porze roku to normalna temperatura. Na szczęście dobrze ją tu znosimy.
W ujeżdżalni niewiele osób, po których nie widać zmęczenia upałem. Natomiast konie w boksach są zaopiekowane odpowiednio, wentylatory działają, a nad zwierzętami unosi się mgiełka rozpylonej wody, która uniemożliwia owadom dokuczanie koniom. W ponad stuletniej stajni znajduje się kilkadziesiąt boksów a w nich konie różnego umaszczenia. Najwięcej karych. Ale są kasztanowate, tarantowate, siwe i białe. Tylko bułana nie dostrzegłam więc chyba takiej rasy nie było.
Młoda dżokejka ujeżdżała swojego konia, przygotowując się do skoku przez płotki.
Tu klimatyzacja nie była włączona, być może nawet w tym miejscu jej nie ma bo rozpyliłaby cały kurz. Dziewczyna powoli się rozkręcała, najpierw na oklep, potem anglezowanie, galop i próba skoku ale przez bardzo nisko ułożoną poprzeczkę. Potem stopniowo podnosiła poziom. Nam oglądającym było coraz bardziej duszno więc weszliśmy do pomieszczenia, z którego przez szyby można było oglądać jej zmagania. Tylko ośmioletnia Kornelia, po obejrzeniu jeździeckich prób zapragnęła wziąć lekcje ujeżdżania.
Aby dojechać do miejsca na prerii, gdzie można spotkać bizony potrzebowaliśmy około dwóch godzin. Słońce prażyło niemiłosiernie ale podjęliśmy wyzwanie i ruszyliśmy w trasę, na której żywej duszy widać nie było, nawet drzewa zaczynały znikać, pozostawała tylko trawa.
Poczułam coś w rodzaju klaustrofobii ale przecież, to nie to, bo klaustrofobia to bojaźń w zamkniętych pomieszczeniach, a preria jest otwartą przestrzenią. Jednak obawa okazała się podobna, co jest ciekawostką, bo w zamkniętym samolocie tego nie odczuwam.
Dodatkową stresującą atrakcją okazało się pytanie, czy wystarczy benzyny na powrót. A stacji benzynowych też nie widać. Jechaliśmy dwoma samochodami, wskaźnik w jednym z nich pokazywał, że powinno wystarczyć, na tak zwany styk. Ale obawa pozostawała.
Tylko słońce nic sobie z tego wszystkiego nie robiło.
Wreszcie dojechaliśmy. W oddali ujrzeliśmy zabudowanie a potem z kremowego wapienia elegancką bramę. A więc i jakiś człowiek może tu jest. Nic z tego. Sami musimy przejść przez mostek i dostać się do wytyczonej trasy wiodącej do rozległego rezerwatu bizonów.
Po przejściu kilku kilometrów pod górę, po kamienistej szerokiej ścieżce, bo trudno ją nazwać drogą ale można określić jako trakt, doszliśmy do kolejnej jakby bramy, przez którą można przejść na teren rezerwatu ogrodzonego drutem pod napięciem, u nas zwanym elektrycznym pastuchem.
Zatem trzeba uważać aby nie dotknąć drutów pod napięciem. Natomiast żeby przekroczyć bramę, trzeba przejść po grubych metalowych prętach, które są tu po to umieszczone aby bizony nie mogły wyjść na drugą stronę.
Pogoda stała się dla nas nagle łaskawa, słońce schowało się za chmury więc bez trudu weszliśmy na tę górę.
Na horyzoncie ukazały się dwa cienie, zgadywaliśmy czy to ludzie czy bizony. Na szczęście była to para młodych chyba Indian, którzy gdy się mijaliśmy serdecznie nas pozdrowiła wskazując, że już niedaleko są bizony ale podejść do nich można nie bliżej niż sto metrów.
Konrad z Grzegorzem odważnie kroczyli, potem Grzegorz trochę zwątpił a po nim reszta towarzystwa czyli ja i Ola. Najodważniejsze były dzieci Szymon i Kornelia i 17 letnia Paula.
Jednak gdy ujrzeliśmy tumany kurzu, wzbijającego się ponad czarnym stadem zawróciliśmy z drogi. Wyglądało jakby czarna masa w tumanach szarego pyłu skierowała się do nas. Zaczęliśmy uciekać. Słońce znowu zaświeciło, pojawiła się piękna tęcza, a my już wolniej, po przekroczeniu metalowych prętów schodzilismy w dół przebytej trasy, podziwiając bujną roślinność, wśród której dojrzałam polskie krwawniki po łacinie zwane Achillea millefolium.
129 total views, 1 views today