6 czerwca 2024
Grzegorz dowiedział się z informacji na portalu społecznościowym, że w Gorzowie Wielkopolskim na placu katedralnym montowana jest wystawa fotograficzna Azyl Art. Na plakacie dostrzegł także swoje nazwisko jako autora fotografii, które kilka miesięcy temu w ramach projektu ta grupa fotograficzna wykonywała. Tematem był sport osób niepełnosprawnych. W sesji zdjęciowej udział wzięły osoby zrzeszone w Gorzowskim Związku Sportu Niepełnosprawnych „Start”.
Bardzo go ucieszyła ta informacja, że po raz kolejny jego prace zostały dostrzeżone. Ten fakt pobudził go do działania i zapragnął fotografować. Swojego aparatu z Polski nie brał ponieważ postanowiliśmy, że lecimy z mini bagażami dla naszego komfortu, choć mogliśmy zabrać wielkie walizy. Skorzystał ponownie z aparatu Oli.
Obok różnych dziejących się wydarzeń, postanowiliśmy spełnić jego życzenie i wyjechać do klimatycznego małego miasteczka.
Tym razem pojechaliśmy bez dzieci. Tylko Ola, Konrad, Grzegorz i ja. Kornelia i Szymon zostali pod opieką Pauliny.
Ja – babcia najbardziej się niepokoiłam, że zostawiamy dzieci. Natomiast one były zadowolone, pozostali również, tylko we mnie coś było niepokojącego. Ale od czego jest westchnienie do Najwyższego. Dałam radę.
Przyjechaliśmy do miasteczka o nazwie Lee^s Summit w stanie Missouri. Pogoda jak dla mnie urocza, słonecznie, ciepło, krajobrazy cudo. I wreszcie miasteczko.
Przywitał nas ryk pociągu, przejeżdżającego przez centrum. Jechał i jechał końca nie było widać ale od czasu do czasu przeraźliwy hałas dawał znać, że jeszcze jedzie.
Miałam wrażenie, że jesteśmy jedynymi mieszkańcami tego miasta. Nikogo na ulicy nie było widać. Potem ukazały się białe dachy namiotów, pełniących rolę straganów czy kramów, ustawionych wzdłuż uroczych uliczek. A w tych namiotach, – zwane po naszemu – mydło i powidło. Napisy nad ulicami oznajmiały, że od jutra przez weekened odbywać się tu będzie festiwal. I jutro to dopiero będzie się działo, a ludzi zjadą całe tłumy. Byliśmy zadowoleni, że dziś możemy obejrzeć wszystko dokładnie.
Po pewnym czasie spotkaliśmy grupę osób ubranych w niebieskie koszulki, na których napis oznaczał, że coś tu będzie się działo. Oczywiście nie obyło się bez pozdrowień, uśmiechów, fotografii i opowiadań skąd to my jesteśmy. Po tym ruszyliśmy w kolejne zakamarki, takie, które wielokrotnie widzieliśmy na amerykańskich filmach. Szyldy oznajmiające, że tu jest jakiś hotel ale widać, że to raczej ruina, gdzie indziej zakład fotograficzny, który na pewno kiedyś miał swoją świetność. Budynek zadbany z 1909 roku. Głowy kręciły się wokół szyi żeby to wszystko objąć wzrokiem i móc przenieść się do lat może 20. ubiegłego wieku.
Po iluś okrążeniach znowu spotkaliśmy pana w niebieskiej koszulce, z którym wcześniej rozmawialiśmy. Tym razem pokazał nam swój zakład medialny. Jest PR-owcem i samodzielnym pracownikiem medialnym. Kiedyś przez 30 lat pracował w gazecie i radiu, teraz w dobie szalonego internetu sam na siebie zarabia multimedialnie.
Przyszedł czas na konsumpcję, zaglądaliśmy do różnych lokali, a jest tu ich pod dostatkiem przy tych uroczych uliczkach, konsumentów też wszędzie pełno. Nawet u fryzjera można otrzymać drinka, ale trzeba się wyłożyć na fotelu i poddać obróbce. Na razie tego nie wymagaliśmy. Zobaczymy pod koniec naszego pobytu.
Poszliśmy na pizzę. Ja zawsze zaznaczam, że chcę siedzieć na zewnątrz lokalu, bo na dworze jest ciepło a w lokalu klima, której nie znoszę. Znaleźliśmy takie miejsce. Trzy wysokie stołki a przy nich krzesła. Z jednej strony dostarczono nam pizzę a z drugiej kupiliśmy piwo. Ola wyjątkowo zapragnęła drinka. Spróbowałam od niej łyka ale dla mnie to na pewno była tylko jakaś fanta albo sprint.
Natomiast pizza smakowała mi wyjątkowo. Nie tylko to co było na niej ale przede wszystkim ciasto, którego nie toleruję a tym bardziej grubych jego brzegów. Ta była wyśmienita i bez grubych kawałów ciasta, które zawsze wyrzucam, jeśli nie mam towarzysza, który to zje.
I tu mogę powiedzieć, że cała wizyta w Lee^s Summit odbyła się tak jak ten nasz lot do Chicago, po prostu „po maśle”. Na odchodne poszliśmy jeszcze obejrzeć kościół, który jest tej samej architektury co otaczające go budynki. Charakterystyczna jest tu niska zabudowa i chyba właśnie to sprawia, że człowiek czuje się bardzo komfortowo.
Usiedliśmy do samochodu i wracamy z pięknymi, kolorowymi wrażeniami i obrazem przyjaznego miasteczka. Było widno. I nagle jak za pociągnięciem różczki zapadł wieczór.
Mijaliśmy rozświetlone miejsca tej okolicy, potem gdy wjechaliśmy z Missouri do stanu Kansas, coraz więcej kolorowych świateł, wskazujących na wielkość miasta Overland Park, które oznaczone jest wszystkimi kierunkami świata. A tam dopiero są oznakowania poszczególnych dzielnic, czy jakoś tak się nazywających okręgów.
Na pewnym odcinku, poznałam już tę trasę i z radością pomyślałam, że wreszcie jedziemy do dzieci. Bo nie wiadomo, czy zjadły, czy się położyły spać i w ogóle znowu myśli zaczęły mi się kłębić. W tym momencie Grzegorz dostrzegł na poboczu drogi chodzącą starszą kobietę obok samochodu na awaryjnych światłach. – Chyba ta pani potrzebuje pomocy. To stwierdzenie wystarczyło Konradowi. Zrobił natychmiastowy zwrot i po chwili byliśmy przy pani afroamerykance.
Otworzyli okna i pytają co się stało. Pani podeszła i mówi, że była w WallMarku /jeden z tańszych sklepów/, a teraz zepsuł się samochód i nie może go uruchomić. Nie zatelefonowała do nikogo bo nie działa jej telefon. Konrad wyjął kabel i powiedział, że jej daje, żeby sobie naładowała. Ona na to, że dlatego nie działa, że nie opłaciła telefonu bo nie ma pieniędzy, a te które jej zostały wydała na zakup jedzenia i benzynę.
To może wezwać policję na pomoc? Absolutnie nie, bo wtedy zabiorą samochód a ona go nie wykupi. Na pytanie czy można kogoś zawiadomić telefonicznie z naszej komórki, powiedziała, że ma tylko ciocię i zna proboszcza kościoła katolickiego. Konrad próbował skontaktować się z tymi osobami. Ciotka nie odebrała, a proboszcz po kilku minutach oddzwonił i potwierdził, że tę osobę zna. Czyli mamy potwierdzenie, że nie jakaś oszustka. Ponieważ samochód stał oddalony od naszego, padło pytanie, czy jest z kimś czy sama? Odpowiedziała, że z Bogiem. Bardzo dziękowała za zainteresowanie i zaczęła się oddalać modląc się „Zdrowaś Maryjo”. Ale nie z Konradem takie rzeczy.
Wybiegł za nią. Poszli do jej samochodu, w tym czasie podjechał do nich samochód policyjny. Wysiadł policjant i długo trwała konwersacja. My siedząc w samochodzie usłyszeliśmy, że dzwoni ksiądz proboszcz i o coś wypytuje, ale dlaczego to było słychać w samochodzie dotąd się nie zorientowałam. Po chwili Konrad przybiegł, wydał komendę, że kto może ten będzie pchał samochód, bo trzeba go stąd zabrać, jeśli nie, to ten policjant będący już po służbie musi wezwać patrol dwuosobową i rozpoczną się procedury sprzątnięcia pojazdu z drogi szybkiego ruchu. A pani nie ma pieniędzy aby go później odzyskać i jeszcze zawieźć do naprawy.
A dzieci? – Krzyknęłam.
Teraz ważniejsze jest usunąć samochód z drogi! Policjant włączył przeraźliwe światła ostrzegawcze i z nami wszystkimi zaczął pchać samochód, do którego Konrad zadysponował Olę. Pani szła spokojnie pieszo. Parę razy Oli udało się uruchomić silnik, wtedy szybciej jechał, wtedy to już tylko Konrad za tym starym automatykiem biegł. My zostaliśmy w tyle. Policjant co jakiś czas biegł do samochodu i podjeżdżał, potem z Konradem pchał a my z panią szliśmy. Odmawiała „Zdrowaś Mario”. Kawał trasy tak przebiegli aż wreszcie ukazał się zakręt a za zakrętem jakiś parking przy małych kawiarenkach. Ola zjechała z małej górki i zatrzymała się spory kawałek przed krawężnikiem. My zostaliśmy z tyłu. Konrada dostrzegliśmy z panią na zakręcie, a policjant wsiadł w samochód i odjechał. Ola z samochodu nie wychodzi, po długiej chwili zaczęliśmy do niej iść, dołączyliśmy do Konrada i pani. Okazało się, że Ola telefonowała do Grzegorza i do Konrada, mieli wyłączone telefony. Jacyś mężczyźni w tym czasie do niej podeszli aby zapytać czy w czymś pomóc, ona podziękowała, mówiąc, że tu policja pomaga. I dalej siedziała. Dopiero gdy pani podeszła do swojego pojazdu, okazało się, że gdy Ola chciała wysiąść, to samochód zjeżdżał do krawężnika a ona nie wiedziała, którą dźwignią go zatrzymać, bo to bardzo stary samochód i go nie rozpracowała. Pani dała radę. Konrad wezwał lawetę. Pani znowu dziękowała. I pożegnaliśmy się z nią nie znając dalszych Konrada z nią ustaleń.
Zawiózł nas do domu i stwierdził, że teraz musi jechać zobaczyć czy przyjechała laweta. Oczywiscie wszystkie dzieci już spały. Czy jadły? Chyba tylko w mojej głowie to krążyło. Tu jeśli dziecko nie chce jeść, to nie musi. Koniec, kropka.
Usiedliśmy jak w poczekalni i czekamy, nawet Grzegorz już nie musiał się kłaść o 22, bo już dawno minęła ale przede wszystkim praktyki nabył na lotnisku i teraz to przypominał. Że właściwie to nikt nic nie wie, i w ogóle, co to za dziwne rzeczy, czy policja nie mogła się tym zająć. Więc zaczęło się „wkoło wojtek”, że nie mogła bo dla tej pani byłaby to tragedia i tak dalej i tak dalej do punktu wyjścia.
Wreszcie Konrad wrócił. Musieliśmy z niego co nieco wyduszać, żeby puścił parę, Telefon pani uruchomił, bo zapłacił rachunek, o lawecie nie chciał rozmawiać. W każdym razie na pytanie co z pani zakupami z samochodu, powiedział, że laweta wszystkim się zajęła. Panią do domu z zakupami zawiozła a samochód do naprawy.
Dobranoc.
– Bóg z nami i z Wami. Wszędzie to można przeczytać.
181 total views, no views today