KANSASKA FLORA I FAUNA

DSC_8700

Preria czyli formacja roślinna o charakterze stepowym to przede wszystkim trawy. Wśród nich, perz, ostnica, palczatka ale także wiele innych gatunków. Obecne prerie, zwłaszcza na żyznych glebach zachowały się na obszarach poddanych ochronie. W innych miejscach rozciągają się przede wszystkim uprawy kukurydzy. Przemierzając prawie bezludny obszar prerii napotyka się na wielkie stada pasącego się czarnego bydła.

Na bezleśny charakter prerii wpływają pożary, które powodowane są przez uderzenia piorunów. Wtedy płoną tysiące hektarów, na szczęście te pożary obecnie są pod kontrolą. Kolejnym powodem są susze. W Stanach, jedną z ekologicznych katastrof była susza w latach 1934 – 1941, spowodowana między innymi nieprawidłową gospodarką ziemią. Wtedy pojawiała się coraz większa ilość sprzętu mechanicznego w rolnictwie, co powodowało zajmowanie kolejnych obszarów ziemi pod uprawy. Gleba coraz głębiej była wzruszana, a to niszczyło rozwinięty długi system korzeniowy zatrzymujący wilgoć w glebie. Zaczęto stosować rośliny o płytkich korzeniach. Gdy nadeszła susza, gleba której nie wiązały już korzenie traw, zamieniała się w pył. Rozpoczęła się epoka pyłowych  burz, niszczących wszystko po drodze także uprawy. Wielkie bizony, które obecnie znajdują się na wydzielonych obszarowo przestrzeniach, wyjadały trawy i wszelką roślinność nie dopuszczając do rozwijania się drzew, a oprócz tego wielka konkurencja traw uniemożliwiała ich wzrost.

Ciekawostką z dziedziny fauny mogą być świetliki. Czy trzeba było aż przyjechać do Kansas żeby je ujrzeć? W Polsce też występują. Ja akurat tutaj je dostrzegłam.

Najpierw od rana ptaki budzą nas ze snu. Potem przy porannej kawie w ogrodzie towarzyszą nam lisy i wiewiórki. Wprawdzie lisy rude – tak jak polskie ale jakieś inne, jakby mniej zgrabne, natomiast wiewiórki tylko szare, gdy skaczą po płocie trudno je zauważyć, chyba, że przemieszczają się po trawie, wtedy są bardziej widoczne.

PTAK

IMG_0429

Natomiast wieczorem rozbłyskują świetliki jak iskierki w bajkach dla dzieci. Można je dostrzec gdy jest ciemno. Cywilizacja wprowadzająca wszechobecne oświetlenie powoduje ginięcie tych stworzeń. Fruwające świetliki to samce, które zwabiają samice również świecące ale nie „latawice”. Samice mają tylko fragmenty skrzydeł. Po wzajemnym zwabieniu się i kopulacji, samica składa jaja i wkrótce umiera. Kornelii udało się złapać samca świetlika do słoika. Nie mam pojęcia jak ona tego dokonała, ponieważ ten błysk w mgnieniu oka się odbywa, obrazując mini pokaz fajerwerków. Ciekawostką może być to, że świetliki świecą odwłokiem. Oto efekt jej wyczynu, na zdjęciu

ŚWIETLIK

Na drogach mona spotkać żółwie.

IMG_0421

153 total views, no views today

PRERIĄ DO BIZONÓW

DSC_8631

DSC_8624IMG_0942IMG_0928IMG_0936

DSC_8705

DSC_8687DSC_8690IMG_0947

15 czerwca
W poszukiwaniu przygody na prerii, najpierw przyjechaliśmy do zabytkowej stadniny koni. Upał  ponad 30 stopni jest upałem w Polsce. W Kansas o tej porze roku to normalna temperatura. Na szczęście dobrze ją tu znosimy.
W ujeżdżalni niewiele osób, po których nie widać zmęczenia upałem. Natomiast konie w boksach są zaopiekowane odpowiednio, wentylatory działają, a nad zwierzętami unosi się mgiełka rozpylonej wody, która uniemożliwia owadom dokuczanie koniom. W ponad stuletniej stajni znajduje się kilkadziesiąt boksów a w nich konie różnego umaszczenia. Najwięcej karych. Ale są kasztanowate, tarantowate, siwe i białe. Tylko bułana nie dostrzegłam więc chyba takiej rasy nie było.
Młoda dżokejka ujeżdżała swojego konia, przygotowując się do skoku przez płotki.

Tu klimatyzacja nie była włączona, być może nawet w tym miejscu jej nie ma bo rozpyliłaby cały kurz. Dziewczyna powoli się rozkręcała, najpierw na oklep, potem anglezowanie, galop i próba skoku ale przez bardzo nisko ułożoną poprzeczkę. Potem stopniowo podnosiła poziom. Nam oglądającym było coraz bardziej duszno więc weszliśmy do pomieszczenia, z którego przez szyby można było oglądać jej zmagania. Tylko ośmioletnia Kornelia, po obejrzeniu jeździeckich prób zapragnęła wziąć lekcje ujeżdżania.

Aby dojechać do miejsca na prerii, gdzie można spotkać bizony potrzebowaliśmy około dwóch godzin. Słońce prażyło niemiłosiernie ale podjęliśmy wyzwanie i ruszyliśmy w trasę, na której żywej duszy widać nie było, nawet drzewa zaczynały znikać, pozostawała tylko trawa.
Poczułam coś w rodzaju klaustrofobii ale przecież, to nie to, bo klaustrofobia to bojaźń w zamkniętych pomieszczeniach, a preria jest otwartą przestrzenią. Jednak obawa okazała się podobna, co jest ciekawostką, bo w zamkniętym samolocie tego nie odczuwam.

Dodatkową stresującą atrakcją okazało się pytanie, czy wystarczy benzyny na powrót. A stacji benzynowych też nie widać. Jechaliśmy dwoma samochodami, wskaźnik w jednym z nich pokazywał, że powinno wystarczyć, na tak zwany styk. Ale obawa pozostawała.
Tylko słońce nic sobie z tego wszystkiego nie robiło.

Wreszcie dojechaliśmy. W oddali ujrzeliśmy zabudowanie a potem z kremowego wapienia elegancką bramę. A więc i jakiś człowiek może tu jest. Nic z tego. Sami musimy przejść przez mostek i dostać się do wytyczonej trasy wiodącej do rozległego rezerwatu bizonów.

Po przejściu kilku kilometrów pod górę, po kamienistej szerokiej ścieżce, bo trudno ją nazwać drogą ale można określić jako trakt, doszliśmy do kolejnej jakby bramy, przez którą można przejść na teren rezerwatu ogrodzonego drutem pod napięciem, u nas zwanym elektrycznym pastuchem.

Zatem trzeba uważać aby nie dotknąć drutów pod napięciem. Natomiast żeby przekroczyć bramę, trzeba przejść po grubych metalowych prętach, które są tu po to umieszczone aby bizony nie mogły  wyjść na drugą stronę.

Pogoda stała się dla nas nagle łaskawa, słońce schowało się za chmury więc bez trudu weszliśmy na tę górę.

Na horyzoncie ukazały się dwa cienie, zgadywaliśmy czy to ludzie czy bizony. Na szczęście była to para młodych chyba Indian, którzy gdy się mijaliśmy serdecznie nas pozdrowiła wskazując, że już niedaleko są bizony ale podejść do nich można nie bliżej niż sto metrów.

Konrad z Grzegorzem odważnie kroczyli, potem Grzegorz trochę zwątpił a po nim reszta towarzystwa czyli ja i Ola. Najodważniejsze były dzieci Szymon i Kornelia i 17 letnia Paula.

Jednak gdy ujrzeliśmy tumany kurzu, wzbijającego się ponad czarnym stadem zawróciliśmy z drogi. Wyglądało jakby czarna masa w tumanach szarego pyłu skierowała się do nas. Zaczęliśmy uciekać. Słońce znowu zaświeciło, pojawiła się piękna tęcza, a my już wolniej, po przekroczeniu metalowych prętów schodzilismy w dół przebytej trasy, podziwiając bujną roślinność, wśród której dojrzałam polskie krwawniki po łacinie zwane Achillea millefolium.

146 total views, no views today

AMERYKAŃSKI JUBILEUSZ KAPŁAŃSKI

10000157421000015778

9 czerwca niedziela

Niedziela jest dniem, w którym zawsze w naszej rodzinie było i jest najważniejsze – uczestnictwo we Mszy św. Potem można sobie realizować różne plany. Zawsze staramy się aby do kościoła iść z rana. Tej niedzieli o godz. 17 w kościele św. Michała Archanioła, do którego należą nasi najbliżsi, odbywać się ma uroczystość 25. lecia kapłaństwa proboszcza o. Briana Schiebera.

Po wspólnym, rodzinnym obiedzie była chwila na kontemplację, a potem samochodem do kościoła katolickiego. Tylko samochodem, bo tu na prerii są wielkie przestrzenie ale pojazdem prawie wszędzie dociera się w ciągu 15 minut, czy do sklepu, czy na basen, do ball roomu czy do kościoła.

Mszą św. z udziałem setek wiernych, kilkudziesięciu księży i abp. Kansas City Josepha Naumanna obchodzono 9. czerwca jubileusz 25. lecia kapłaństwa proboszcza ks. Briana Schiebera, parafii św. Michała Archanioła w Leawood w stanie Kansas.

Ks. Brian Schieber, jest jednym z dwóch wikariuszy generalnych, oprócz pełnienia funkcji proboszcza parafii św. Michała Archanioła w Leawood, pełni także funkcję wikariusza ds. duchowieństwa. Jest członkiem Zespołu Administracyjnego Arcybiskupa.
Kazanie wygłosił Jubilat, duchowny skupił się głównie na podkreśleniu znaczenia Eucharystii, która jest najlepszym darem, jaki kapłan może ofiarować swoim wiernym. Tłumaczył, że najważniejsza jest łączność z Bogiem wypływająca z serca. Nie chodzi o wymawianie modlitw, czy rozmowy ze sobą ale polega na duchowej więzi z Bogiem.
Jubilat wspominał lata młodzieńcze i czasy, w których gdyby ktoś mu powiedział, że będzie kapłanem i proboszczem na tej prerii, gdzie były wielkie obszary porośnięte trawą, wtedy uznałby to za żart.
Wspomniał, że największy spokój duszy otrzymuje człowiek gdy odnajduje swoje powołanie. I on tego doświadczył.
Mówiąc o hierarchii w Kościele, wytłumaczył, że każdy ksiądz ślubuje posłuszeństwo biskupowi. Jeśli biskup zauważa, że ksiądz nie wykonuje swoich obowiązków dobrze czy zbyt leniwie, wydaje polecenie, które kapłan musi wykonać i je wykonuje. Ale jeśli wykona źle, to jest wina biskupa, bo wydał takie polecenie. I to stwierdzenie wywołało ogólną radość wiernych.

Po Eucharystii głos zabrał abp Naumann, który powiedział, że było to jedno z najlepszych kazań, jakie kiedykolwiek słyszał. Pogratulował jubileuszu, stwierdzając, że najważniejsze w posłudze tego kapłana jest to, że dobrze służy swoim wiernym.

Msza św. trwała około godziny. Po błogosławieństwie i modlitwie wierni opuścili świątynię. Na placu wokół kościoła ustawione były stoły z przeróżnymi smakołykami. Następnie wszyscy przeszli do sali sportowej, w której w przeddzień zakończył się Tydzień Biblijny dla dzieci, tam ustawionych było kilkadziesiąt dużych, okrągłych stołów. Żadnych prezentów ani kwiatów nikt księdzu nie dawał.
Wyemitowano tam krótki film pokazujący wspólnoty religijne, dzieci szkolne, siostry zakonne i ludzi świeckich, a także kapłanów. Wszyscy mieli coś do powiedzenia o księdzu i do księdza. Przeplatane to było zdjęciami z przebiegu lat kapłaństwa Jubilata.

Całe przedsięwzięcie wspierali wolontariusze i siostry zakonne ze Zgromadzenia Sióstr Służebniczek Przebitych Serc Jezusa i Maryi, które to zgromadzenie od niedawna jest także w Polsce w Gliwicach.

Ks. Brian Schieber ur. się w Kansas City. Ukończył tam uniwersytet w 1990 r. z tytułem inżyniera budownictwa lądowego. Wstąpił do seminarium, zrezygnował na miesiąc przed święceniami diakonatu. Wrócił do pracy jako inżynier. Następnie powrócił do seminarium i przyjął święcenia kapłańskie w 1999 roku.
Przyszedł na świat jako drugie z czworga dzieci, w rodzinie rolniczej z północno-zachodniego Missouri. Jego matka była jednym z jedenaściorga dzieci, a ojciec jednym z dziewięciorga. Obie rodziny miały długą historię powołań kapłańskich i zakonnych, ze szczególnie silnymi więzami ze wspólnotą benedyktyńską.

Msza św. trwała około godziny. Po błogosławieństwie i modlitwie wierni opuścili świątynię. Na placu wokół świątyni ustawione były stoły z przeróżnymi smakołykami. Kilkaset osób częstowało się pieczonym mięsem, sałatkami, warzywami, owocami i innymi dodatkami. I tu muszę przyznać, że było to wszystko znakomite. Nawet truskawki pachniały jak dawniej, po prostu truskawkami i tak samo smakowały. Każdy kto zaopatrzył się w dowolną ilość jedzenia szedł do sali sportowej. Jeśli ktoś nie miał ochoty uczestniczyć w poczęstunku, po Mszy św. odjechał z kościoła. Jednak bardzo dużo ludzi pozostało.

To był czas kapłana dla wiernych i odwrotnie. W wielkiej sali gdy już każdy zajął się konsumpcją przyciemniono światło, przyszedł także proboszcz, wtedy wyemitowano krótki film.

Na każdym stole stał krzyż i fotografia młodzieńca Briana. Leżały także obrazki okolicznościowe z wypisaną modlitwą. Na oddzielnych stołach były desery – mufinki pokryte czymś w rodzaju bitej smietany, a na każdym ciastku było wydrukowane zdjęcie księdza.
Na innym stole w rogu sali było mnóstwo piwa. Kto zapragnął, ten mógł pić. Nikomu niczego tu nie zabrakło a nawet dużo jeszcze zostało. Wszystko sprawnie jest najpierw podawane a potem sprawnie sprzątane. Od tego są wolontariusze w różnym wieku.
Spotkać można było oczywiście siostry zakonne ze Zgromadzenia Sióstr Służebniczek Przebitych Serc Jezusa i Maryi. Porozmawiać z sędziwymi potomkami Walta Disneya czy rodzicami Schony, poznanej w Benedictin College i wielu innymi, aż do zawrotu głowy od uśmiechów, śmiechu, porozumień i nie zrozumienia językowego, co powodowało salwy śmiechu.

10000157391000015759

125 total views, no views today

AMERYKAŃSKI BIBLIJNY TYDZIEŃ I NIE TYLKO

1000015554DSC_8549

7 czerwca 2024
Zakończenie Tygodnia Biblijnego.
Prawie 250 dzieci i młodzieży uczestniczyło w Tygodniu Biblijnym w kościele St. Michael the Archangel Catholic Parish w Leawood.
Na początek błogosławieństwa udzielił proboszcz o. Brian Schieber, następnie odmówiono modlitwę.

Po tym rozpoczęły się pokazy muzyczne, taneczne, plastyczne. Wielka sala tętniła energią i kolorami. Były występy i prezentacje a na zakończenie odbyły się zabawy na placu przykościelnym. Jak zwykle przy takich okazjach strażacy zaprezentowali wóz a z długiego węża wylewali rozproszoną wodę w postaci mgiełki, pod którą można było się ochłodzić, bo temperatura powietrza wynosiła prawie 30 st. C.

W okamgnieniu stanęły stoły, na których wyłożono sterty kartonów z pizzą. Obok pojemniki z butelkami wody, obłożone lodem. Tu wszyscy piją wszystko lodowate. Nie było kawy czy herbaty ale była zmrożona woda, którą popijano po zjedzeniu ciasta.

Wolontariusze w każdym wieku i profesji zwinnie się poruszali. Był też czas na rozmowy, a to z lekarzem chirurgiem, byłym ordynatorem w szpitalu, obecnie na emeryturze, ale doskonale się sprawdzającym w wolontariacie. A to z panią, która przybyła do Ameryki z Irlandii i wrosła w tę kulturę, a także z siostrami ze Zgromadzenia Sióstr Służebniczek Przebitych Serc Jezusa i Maryi, które od niedawna mają swoje zgromadzenie w polskich Gliwicach.

Jak zwykle takie wydarzenia kończą się piknikiem, tak też było teraz. Wszystkim uczestnikom serwowano pizzę, napoje i oczywiście słodki poczęstunek w formie ciastek z kawałkami czekolady. Niewiele spożywczych produktów nam smakuje w USA, te były całkiem smaczne.
Mimo, że wakacje rozpoczęły się tutaj pod koniec maja, harmonogram zajęć jest obfity. Ten dzień zakończył się meczem piłki nożnej, w którym uczestniczył dziesięcioletni Szymon. I on jako jedyny strzelił gola. Jego drużyna wprawdzie przegrała 1 do 4 ale gdyby nie jego gol byłoby do zera.

Jednak Szymon nie był zbyt szczęśliwy z tego powodu, tym bardziej, że dziś także odbywało się szeregowanie do poszczególnych grup. Najgorsze było to, że ostatni mecz był także pewnego rodzaju sprawdzianem emocjonalnym. W ciągu roku była drużyna, która ze sobą współpracowała a do końcowego meczu wyznaczane są osoby z innych grup i chłopcy w ogóle się nie znają. W związku z tym jest to duże przeżycie i smutek z powodu rozstania się z kolegami, że nawet nie ucieszyło go to, iż przesunął się o dwie grupy wyżej w klasyfikacji. Jest to trochę zawiłe ale chyba można wywnioskować, co cieszy a co smuci. Samo życie.

Po meczu pojechaliśmy na obiecane dzieciom lody. Zrobiło się już ciemno. Ale temperatura na dworze powyżej 25 stopni nadal się utrzymywała więc spokojnie zasiedliśmy przy stolikach na dworze.
Grzegorz poczuł chęć napicia się piwa, ja też na lody ochoty nie miałam. Opuściliśmy towarzystwo i poszliśmy do sklepu kupić ten napój. Jedynym piwem, które wśród ich mnóstwa znaliśmy, był Haineken, 12 butelek w opakowaniu, po jednym nie było możliwości kupić.

Zatem wziął Grzegorz z półki to opakowanie i powędrował do kasy. Uśmiechnięty sprzedawca poprosił o ID. I tu zaskoczenie. Nie ma żadnego dowodu przy sobie i nie ma możliwości kupić piwa. Zapomnieliśmy o tym, że tu nikt nie walczy z alkoholem, tu się sprawdza komu się sprzedaje, bez względu na wiek. Akurat ja miałam przy sobie paszport i jakby się ktoś dziwił to wizę też, choć wielu twierdzi, że do USA nie potrzebne są wizy. Sprawdził mnie pan, wklepał do komputera i mogliśmy zapłacić i wyjść z napojami, które mogą nam służyć przez dobry tydzień. A pić się chce, bo jest upalnie. Tym piwem oczywiście się nikt nie upije, bo tu nawet po piwie można siąść za kierownicę ale nazywa się alkoholem też.

Natomiast dzieciom się wpaja, że alkoholu pić się nie powinno. Nie wolno przewozić butelki piwa w samochodzie. Opakowanie musi się znajdować w bagażniku. O tym żeby gdzieś na zewnątrz pić piwo, nie ma mowy.

Przypomnę, dzień był pięknie rozplanowany, całkiem spokojnie miał się zakończyć. Ale tylko miał. Gdy Szymon posłyszał, że kupiliśmy piwo, najpierw spokojnie zaczął zadawać pytania, czy dziadek pije alkohol, a czy babcia też. I to pytanie stało się przyczynkiem do rozmowy, która nie powinna się odbyć w kulturalnym towarzystwie dorosłych i dzieci. Ale gdy padło stwierdzenie, że on nie chce być nie grzeczny ale tylko przestrzega, że alkoholu pić nie wolno, zrobiło się z lekka nerwowo. Powiedziałam, że z dzieckiem, a Szymon jest jeszcze dzieckiem na ten temat na raie nie będziemy rozmawiać, natomiast porozmawiamy ze swoim dzieckiem czyli jego tatą Konradem. I wtedy wyjaśnimy jak się okazuje bardzo poważny temat, powodujący obawy. Udało się zachować spokój wracając do domu, ale czuło się napiętą atmosferę, na szczęście z amerykańskim uśmiechem.
Po powrocie do domu podjęliśmy rzeczową dyskusję, tylko dorośli. Okazuje się, że problem współczesnego wychowania w Ameryce jest naprawdę zagrożony. Akurat te dzieci przebywają w środowisku takim, gdzie dostęp do komórek i internetu jest ściśle przez rodziców, wychowawców i katechetów przestrzegany. Wpajane są rozsądnie zasady moralne i żartów tu nie ma. Nie może być ponieważ zagrożenie jest olbrzymie. Dobro dziecka jest najważniejsze.

W tym przypadku rada Oli dla Szymona była taka, że ma przeprosić babcię i dziadka za niezbyt grzeczne odezwanie się i jeśli emocje opadną, gdyby mógł przeprosić byłoby to wskazane. Wszystko odbyło się „w cztery oczy”.

Jak wspomniałam, Szymona emocje dziś sięgały zenitu, przede wszystkim dlatego, że został rozdzielony z kolegami w grupie piłki nożnej a nowa ekipa, która się nie znała, pozwoliła na wbicie sobie czterech goli. Czy to nie jest powód do zdenerwowania? Jest.
Natomiast ja wytłumaczyłam o tak, że lepsze jest takie zdenerwowanie niż to, które spowodowane jest nadmiernymi, szkodliwymi informacjami internetowymi i zajmowaniem się telefonem komórkowym, którego nikt nie jest w stanie skontrolować po udostępnieniu internetu.  Wtedy takie  zdenerwowanie może być o wiele bardziej szkodliwe, także społecznie. Ale czy uda się i w jakim stopniu, ustrzec dzieci przed czyhającym złem medialnym.
To jest wielkie wyzwanie dla rodziców, którzy w obecnych czasach niestety przedkładają swoją wygodę i swoje pseudo szczęście nad szczęście dzieci, rozwodząc się i zakładając kolejne patchworkowe rodziny, w których nie ma oparcia i bezpieczeństwa dla istot, które powołali do życia.

W każdym razie udało się opanować emocje i miło zakończyć wieczór mijającego dnia. Kornelia i Szymon chętnie wysłuchali mojego czytania dla nich książki „Cudowny chłopak”, którą od naszego przyjazdu prawie codziennie im czytam po polsku.

1000015607

137 total views, no views today

AMERYKAŃSKIE KLIMATYCZNE MIASTECZKO

1000015395

6 czerwca 2024
Grzegorz dowiedział się z informacji na portalu społecznościowym, że w Gorzowie Wielkopolskim na placu katedralnym montowana jest wystawa fotograficzna Azyl Art. Na plakacie dostrzegł także swoje nazwisko jako autora fotografii, które kilka miesięcy temu w ramach projektu ta grupa fotograficzna wykonywała. Tematem był sport osób niepełnosprawnych. W sesji zdjęciowej udział wzięły osoby zrzeszone w Gorzowskim Związku Sportu Niepełnosprawnych „Start”.
Bardzo go ucieszyła ta informacja, że po raz kolejny jego prace zostały dostrzeżone. Ten fakt pobudził go do działania i zapragnął fotografować. Swojego aparatu z Polski nie brał ponieważ postanowiliśmy, że lecimy z mini bagażami dla naszego komfortu, choć mogliśmy zabrać wielkie walizy. Skorzystał ponownie z aparatu Oli.

Obok różnych dziejących się wydarzeń, postanowiliśmy spełnić jego życzenie i wyjechać do klimatycznego małego miasteczka.
Tym razem pojechaliśmy bez dzieci. Tylko Ola, Konrad, Grzegorz i ja. Kornelia i Szymon zostali pod opieką Pauliny.
Ja – babcia najbardziej się niepokoiłam, że zostawiamy dzieci. Natomiast one były zadowolone, pozostali również, tylko we mnie coś było niepokojącego. Ale od czego jest westchnienie do Najwyższego. Dałam radę.
Przyjechaliśmy do miasteczka o nazwie Lee^s Summit w stanie Missouri. Pogoda jak dla mnie urocza, słonecznie, ciepło, krajobrazy cudo. I wreszcie miasteczko.

Przywitał nas ryk pociągu, przejeżdżającego przez centrum. Jechał i jechał końca nie było widać ale od czasu do czasu przeraźliwy hałas dawał znać, że jeszcze jedzie.
Miałam wrażenie, że jesteśmy jedynymi mieszkańcami tego miasta. Nikogo na ulicy nie było widać. Potem ukazały się białe dachy namiotów, pełniących rolę straganów czy kramów, ustawionych wzdłuż uroczych uliczek. A w tych namiotach, – zwane po naszemu – mydło i powidło. Napisy nad ulicami oznajmiały, że od jutra przez weekened odbywać się tu będzie festiwal. I jutro to dopiero będzie się działo, a ludzi zjadą całe tłumy. Byliśmy zadowoleni, że dziś możemy obejrzeć wszystko dokładnie.
Po pewnym czasie spotkaliśmy grupę osób ubranych w niebieskie koszulki, na których napis oznaczał, że coś tu będzie się działo. Oczywiście nie obyło się bez pozdrowień, uśmiechów, fotografii i opowiadań skąd to my jesteśmy. Po tym ruszyliśmy w kolejne zakamarki, takie, które wielokrotnie widzieliśmy na amerykańskich filmach. Szyldy oznajmiające, że tu jest jakiś hotel ale widać, że to raczej ruina, gdzie indziej zakład fotograficzny, który na pewno kiedyś miał swoją świetność. Budynek zadbany z 1909 roku. Głowy kręciły się wokół szyi żeby to wszystko objąć wzrokiem i móc przenieść się do lat może 20. ubiegłego wieku.
Po iluś okrążeniach znowu spotkaliśmy pana w niebieskiej koszulce, z którym wcześniej rozmawialiśmy. Tym razem pokazał nam swój zakład medialny. Jest PR-owcem i samodzielnym pracownikiem medialnym. Kiedyś przez 30 lat pracował w gazecie i radiu, teraz w dobie szalonego internetu sam na siebie zarabia multimedialnie.
Przyszedł czas na konsumpcję, zaglądaliśmy do różnych lokali, a jest tu ich pod dostatkiem przy tych uroczych uliczkach, konsumentów też wszędzie pełno. Nawet u fryzjera można otrzymać drinka, ale trzeba się wyłożyć na fotelu i poddać obróbce. Na razie tego nie wymagaliśmy. Zobaczymy pod koniec naszego pobytu.

Poszliśmy na pizzę. Ja zawsze zaznaczam, że chcę siedzieć na zewnątrz lokalu, bo na dworze jest ciepło a w lokalu klima, której nie znoszę. Znaleźliśmy takie miejsce. Trzy wysokie stołki a przy nich krzesła. Z jednej strony dostarczono nam pizzę a z drugiej kupiliśmy piwo. Ola wyjątkowo zapragnęła drinka. Spróbowałam od niej łyka ale dla mnie to na pewno była tylko jakaś fanta albo sprint.

Natomiast pizza smakowała mi wyjątkowo. Nie tylko to co było na niej ale przede wszystkim ciasto, którego nie toleruję a tym bardziej grubych jego brzegów. Ta była wyśmienita i bez grubych kawałów ciasta, które zawsze wyrzucam, jeśli nie mam towarzysza, który to zje.
I tu mogę powiedzieć, że cała wizyta w Lee^s Summit odbyła się tak jak ten nasz lot do Chicago, po prostu „po maśle”. Na odchodne poszliśmy jeszcze obejrzeć kościół, który jest tej samej architektury co otaczające go budynki. Charakterystyczna jest tu niska zabudowa i chyba właśnie to sprawia, że człowiek czuje się bardzo komfortowo.

Usiedliśmy do samochodu i wracamy z pięknymi, kolorowymi wrażeniami i obrazem przyjaznego miasteczka. Było widno. I nagle jak za pociągnięciem różczki zapadł wieczór.

Mijaliśmy rozświetlone miejsca tej okolicy, potem gdy wjechaliśmy z Missouri do stanu Kansas, coraz więcej kolorowych świateł, wskazujących na wielkość miasta Overland Park, które oznaczone jest wszystkimi kierunkami świata. A tam dopiero są oznakowania poszczególnych dzielnic, czy jakoś tak się nazywających okręgów.
Na pewnym odcinku, poznałam już tę trasę i z radością pomyślałam, że wreszcie jedziemy do dzieci. Bo nie wiadomo, czy zjadły, czy się położyły spać i w ogóle znowu myśli zaczęły mi się kłębić. W tym momencie Grzegorz dostrzegł na poboczu drogi chodzącą starszą kobietę obok samochodu na awaryjnych światłach. – Chyba ta pani potrzebuje pomocy. To stwierdzenie wystarczyło Konradowi. Zrobił natychmiastowy zwrot i po chwili byliśmy przy pani afroamerykance.
Otworzyli okna i pytają co się stało. Pani podeszła i mówi, że była w WallMarku /jeden z tańszych sklepów/, a teraz zepsuł się samochód i nie może go uruchomić. Nie zatelefonowała do nikogo bo nie działa jej telefon. Konrad wyjął kabel i powiedział, że jej daje, żeby sobie naładowała. Ona na to, że dlatego nie działa, że nie opłaciła telefonu bo nie ma pieniędzy, a te które jej zostały wydała na zakup jedzenia i benzynę.
To może wezwać policję na pomoc? Absolutnie nie, bo wtedy zabiorą samochód a ona go nie wykupi. Na pytanie czy można kogoś zawiadomić telefonicznie z naszej komórki, powiedziała, że ma tylko ciocię i zna proboszcza kościoła katolickiego. Konrad próbował skontaktować się z tymi osobami. Ciotka nie odebrała, a proboszcz po kilku minutach oddzwonił i potwierdził, że tę osobę zna. Czyli mamy potwierdzenie, że nie jakaś oszustka. Ponieważ samochód stał oddalony od naszego, padło pytanie, czy jest z kimś czy sama? Odpowiedziała, że z Bogiem. Bardzo dziękowała za zainteresowanie i zaczęła się oddalać modląc się „Zdrowaś Maryjo”. Ale nie z Konradem takie rzeczy.
Wybiegł za nią. Poszli do jej samochodu, w tym czasie podjechał do nich samochód policyjny. Wysiadł policjant i długo trwała konwersacja. My siedząc w samochodzie usłyszeliśmy, że dzwoni ksiądz proboszcz i o coś wypytuje, ale dlaczego to było słychać w samochodzie dotąd się nie zorientowałam. Po chwili Konrad przybiegł, wydał komendę, że kto może ten będzie pchał samochód, bo trzeba go stąd zabrać, jeśli nie, to ten policjant będący już po służbie musi wezwać patrol dwuosobową i rozpoczną się procedury sprzątnięcia pojazdu z drogi szybkiego ruchu. A pani nie ma pieniędzy aby go później odzyskać i jeszcze zawieźć do naprawy.
A dzieci? – Krzyknęłam.
Teraz ważniejsze jest usunąć samochód z drogi! Policjant włączył przeraźliwe światła ostrzegawcze i z nami wszystkimi zaczął pchać samochód, do którego Konrad zadysponował Olę. Pani szła spokojnie pieszo. Parę razy Oli udało się uruchomić silnik, wtedy szybciej jechał, wtedy to już tylko Konrad za tym starym automatykiem biegł. My zostaliśmy w tyle. Policjant co jakiś czas biegł do samochodu i podjeżdżał, potem z Konradem pchał a my z panią szliśmy. Odmawiała „Zdrowaś Mario”. Kawał trasy tak przebiegli aż wreszcie ukazał się zakręt a za zakrętem jakiś parking przy małych kawiarenkach. Ola zjechała z małej górki i zatrzymała się spory kawałek przed krawężnikiem. My zostaliśmy z tyłu. Konrada dostrzegliśmy z panią na zakręcie, a policjant wsiadł w samochód i odjechał. Ola z samochodu nie wychodzi, po długiej chwili zaczęliśmy do niej iść, dołączyliśmy do Konrada i pani. Okazało się, że Ola telefonowała do Grzegorza i do Konrada, mieli wyłączone telefony. Jacyś mężczyźni w tym czasie do niej podeszli aby zapytać czy w czymś pomóc, ona podziękowała, mówiąc, że tu policja pomaga. I dalej siedziała. Dopiero gdy pani podeszła do swojego pojazdu, okazało się, że gdy Ola chciała wysiąść, to samochód zjeżdżał do krawężnika a ona nie wiedziała, którą dźwignią go zatrzymać, bo to bardzo stary samochód i go nie rozpracowała. Pani dała radę. Konrad wezwał lawetę. Pani znowu dziękowała. I pożegnaliśmy się z nią nie znając dalszych Konrada z nią ustaleń.

Zawiózł nas do domu i stwierdził, że teraz musi jechać zobaczyć czy przyjechała laweta. Oczywiscie wszystkie dzieci już spały. Czy jadły? Chyba tylko w mojej głowie to krążyło. Tu jeśli dziecko nie chce jeść, to nie musi. Koniec, kropka.
Usiedliśmy jak w poczekalni i czekamy, nawet Grzegorz już nie musiał się kłaść o 22, bo już dawno minęła ale przede wszystkim praktyki nabył na lotnisku i teraz to przypominał. Że właściwie to nikt nic nie wie, i w ogóle, co to za dziwne rzeczy, czy policja nie mogła się tym zająć. Więc zaczęło się „wkoło wojtek”, że nie mogła bo dla tej pani byłaby to tragedia i tak dalej i tak dalej do punktu wyjścia.
Wreszcie Konrad wrócił. Musieliśmy z niego co nieco wyduszać, żeby puścił parę, Telefon pani  uruchomił, bo zapłacił rachunek, o lawecie nie chciał rozmawiać. W każdym razie na pytanie co z pani zakupami z samochodu, powiedział, że laweta wszystkim się zajęła. Panią do domu z zakupami zawiozła a samochód do naprawy.
Dobranoc.

– Bóg z nami i z Wami. Wszędzie to można przeczytać.

1000015370

1000015403

1000015465

1000015348

181 total views, no views today

AMERYKAŃSKI TALENT SHOW

20240530_202121

W Benedictine College Center for Family Life w Atchison podczas Family Week zaplanowany został obok wykładów i spotkań wieczór talentów albo Talent Show. Każda rodzina poczuwała się do tego aby zaprezentować swoje talenty, bo przecież każdy jakiś dar otrzymał i może nim podzielić się z innymi. Konrad, który współorganizował to wydarzenie zaangażował całą swoją rodzinę. Ola zajęła się marketingiem i sprawami organizacyjnymi, Paula rejestrowała każdy występ, nagrywając i robiąc zdjęcia, Kornelia zagrała na fortepianie, Szymon zagrał z Kornelią na cztery ręce. Natomiast Grzegorz miał akompaniować na akordeonie a ja z Konradem mieliśmy zaśpiewać dwie polskie piosenki biesiadne. Czyli plan był przygotowany na sto procent. Ale jak to w życiu bywa, byłoby zbyt piękne żeby było prawdziwe, choć oczywiście czasem wszystko się udaje bez zastrzeżeń.
Chyba dobrze się stało, że w przeddzień tej imprezy Grzegorz zagrał w sali kameralnej na specjalnie dla niego pożyczonym przez Olę od koleżanki 120 basowym akordeonie firmy Universal. Sparciały, skórzany pasek nie wytrzymał i się zerwał. Jest to stary rodzinny akordeon, którego od bardzo dawna nikt nie używał, nawet nie wiadomo jak był przechowywany, w każdym razie głos wydawał. Ale cóż, pasek pękł. Nie spodziewaliśmy się, że ludziom tak bardzo spodoba się gra na akordeonie, wygląda na to, że ten instrument nie jest zbyt popularny tutaj.
Konrad nie widział problemu, natychmiast przez internet zamówił porządne paski, więc wszystko miało grać. Tym bardziej, że ludzie oczekiwali na ten występ, byli zachwyceni dźwiękami akordeonu, wręcz domagali się tej prezentacji.
Będzie dobrze, paski miały zostać doręczone tego samego dnia późnym wieczorem. Nie dotarły niestety nawet do następnego wieczora. Dotarły dokładnie po zakończonym Talencie Show.
Nie będzie więc naszego śpiewu i grania, ale przecież coś musimy zaprezentować.
Zatańczycie! – Padła komenda, pytanie tylko, jaki taniec?
Najpierw padł na nas blady strach. – Przecież to jest wielka scena i widownia, prawie teatr – powiedziałam nie biorąc pod uwagę takiej propozycji występu. Grzegorz jednak chyba sobie nie mógł wyobrazić, że nie stanie na scenie. – Może cza-cza? – spojrzał na mnie pytająco. – To może jednak dżajf (jive)- odparłam. Dobrze, dżajf.
W rezultacie wystąpiło kilkadziesiąt osób, zespołowo i indywidualnie. Były tańce irlandzkie, skecze, formy teatralne, scenki rodzajowe, poezja, najczęściej śpiew. Gdyby był akordeon, byłby jedynym instrumentem. Ale jive też się okazał jedynym tańcem zaprezentowanym podczas tego wieczoru.
Konferansjerkę prowadził Konrad z kolegą Bradem Davidsonem. Pełna profesja, krótkie dialogi, kontakt z publicznością, przedstawianie każdego artysty z imienia i nazwiska, pytania do dzieci, rozmowy z młodzieżą, dowcipy z dorosłymi. Każdy występ trwał nie dłużej niż 5 minut, scena żyła, wydarzenia się zmieniały jak w kalejdoskopie, żadnych dłużyzn nie było. Publiczność odczuła niedosyt a nie przesyt. I o to w występach chodzi.
Późnym wieczorem nadeszła paczka z nowoczesnymi szelkami. Solidnie wykonane, wzmocnione na ramionach, dodatkowo na plecach pasek poprzeczny do wzmocnienia i lepszej koordynacji. Jeszcze będzie wykorzystany, bo kolejne spotkania już są zaplanowane. Ale czy na sto procent? Jak Pan Bóg pozwoli :)

GRA na akor

20240530_181316

20240530_201627AKORDEONTANIEC

152 total views, no views today

KONCERT JACOBA COLLIERA W KANSAS CITY

IMG_E0552

Foto Grzegorz Milewski

Kansas City, a tam koncert młodego brytyjskiego instrumentalisty Jacoba Colliera.
Na wydarzeniu w Municipal Auditorium w pobliżu filharmonii w Kansas City zgromadziły się tłumy. Wnętrze budynku przypomina teatr.
Na widowni prawie wszystkie miejsca zajęte, także na dwóch długich balkonach. Podobno bilety sprzedane zostały kilka miesięcy przed koncertem. Jednak krótko przed imprezą dwa bilety dla nas się znalazły.
Ja z Grzegorzem dostaliśmy miejsca w bocznym rzędzie a nasza pięcioosobowa rodzina, która bilety kupiła dużo wcześniej, na środku widowni.
Aby doczekać się występu brytyjskiego multiinstrumentalisty trzeba było najpierw wysłuchać spokojnych, nostalgicznych pieśni w wykonaniu amerykańskiej wokalistki Emily King, grającej na gitarze i towarzyszącego jej muzyka Na swojej stronie społecznościowej Emily napisała, że jest szczęśliwa, że mogła wziąć udział w trasie koncertowej Jacoba Colliera. Jej występ był czymś w rodzaju przygotowania do niezwykle ekspresyjnego wydarzenia jakim okazał się koncert Colliera.

Zanim oczekiwany artysta wskoczył na scenę, a był to niesamowity skok, przypominający fruwanie, trzeba było cierpliwie poczekać. A czekać Amerykanie umieją, o czym przekonałam się na lotnisku w Chicago, gdy mieliśmy wylecieć do Kansas City, i wylecieliśmy ale z siedmiogodzinnym opóźnieniem i nikogo to specjalnie nie poruszało, ani obsługi ani pasażerów. Tu się naprawdę sprawdza powiedzenie: – tylko spokój może nas uratować.

Po sentymentalnym występie nastąpiła przerwa więc można było upewnić się czy kilka miejsc na środku widowni będzie wolnych. Okazało się, że chyba naprawdę czekały na nas. Cała nasza siódemka obok siebie usiadła. Było to bardzo wygodne ponieważ mogliśmy wspólnie opuścić widownię po zakończeniu koncertu zanim ruszyły do wyjścia tłumy.

Oczekiwanie na artystę okazało się sporym wyzwaniem, ponieważ podobnie jak na lotnisku, o czym wcześniej wspominałam, nikt nie informuje o powodach długiego oczekiwania, a jeżeli, to w taki sposób, że żadnych konkretów się nie podaje, a co najciekawsze nikt z tego nie robi problemu, choćby miał czekać nie wiadomo ile. Jest to moje spostrzeżenie z miejsc, w których przebywałam i przebywam, na pewno nie dzieje się tak w całej Ameryce. A może?

Po dłuższym oczekiwaniu publiczność próbowała sprowokować organizatorów oklaskami. Podjęto trzy takie próby, które na nikim żadnego wrażenia nie zrobiły, a na pewno na organizatorach.
Zatem publiczność ucichła obserwując co dzieje się na wielkiej scenie.

Centralne miejsce zajmował fortepian, zmieniające się iluminacje wprowadzały urozmaicenie, a na  scenie ktoś się co jakiś czas pojawiał i znikał. I tak się to kręciło, ludzie wstawali, chodzili, siadali, szum unosił się w powietrzu jakby sto uli tam ustawiono. Niektórzy wątpili czy artysta już w obiekcie jest, odpowiadając sobie, że może dopiero jedzie, a może się koncert nie odbędzie. Po takich dywagacjach znowu publiczność zajmowała się sobą.

I wreszcie jest!
Głośne akordy i wyskok jakby z armatniego strzału postawił wszystkich na nogi. Pojawił się sympatyczny „latajacy brytyjczyk” – Jacob Collier.

Aby dokładnie dostrzec różnice w twórczości muzycznej, po to, według mnie był koncert Emily King. Z zadumy i refleksji, do pełnej ekspresji wprowadził a nawet wrzucił słuchaczy Collier, przeskakując od fortepianu do perkusji, a potem do gitary i na zmianę. Śpiewał, tańczył i grał. Wiele czasu poświęcił publiczności gdy w ledwo zauważalny sposób powodował włączanie się jej do improwizacji. A kulminacją było to, że dyrygując widownią, ona śpiewała unosząc się wysokimi tonami, by za chwilę w przenośni dotykać strun lewej ręki fortepianu dopływając głosem do basów. A potem falując wyżej, niżej, forte i piano z kropką i fermatą. Znów pianissimo i nagle coda, jakby grom z jasnego nieba.

Publiczność zajmująca środek widowni na chwilę nawet nie usiadła, chyba tylko ja od czasu do czasu siadałam. Wstawałam żeby zobaczyć co artysta wyprawia przenosząc się od instrumentu do instrumentu. Na balkonach wszyscy siedzieli, w bocznych rzędach też, ale skoro wybraliśmy środek więc mamy, co nie uważam za złe, ponieważ zdecydowanie wolę być w ruchu niż siedzieć.

Collier odbywa wiele tras koncertowych ale dobrze wiedział gdzie obecnie występuje, podkreślając w swoich improwizacjach: – Kansas City – co oczywiście wywoływało burzę oklasków i krzyków. Oprócz tego publiczność bardzo  żywiołowo reagowała na każdą niecodzienną frazę.

Jacob Collier to multiinstrumentalista i wokalista, nazywany Mozartem XXI wieku. Zdolności objawia jako aranżer big-bandowy, kompozytor wielkich orkiestrowych form i genialny improwizator. Autor tekstów, producent i pedagog. Urodził się w Londynie 2 sierpnia 1994. Jego muzyka łączy w sobie jazz i elementy innych gatunków muzycznych. Znany jest z energetycznych występów na żywo, podczas których często dyryguje publicznością do śpiewu harmonijnego lub gry na partiach perkusyjnych.

Jest synem Susan Collier, skrzypaczki i dyrygentki Królewskiej Akademii Muzycznej w Londynie, której ojciec, Derek Collier, także był skrzypkiem i nauczycielem Akademii. Jego babka ze strony matki, Lila Wong, była Chinką.

W czasie pandemii Jacob Collier podbił serca internetowej publiczności cyklem koncertów nadawanych z domu w mediach społecznościowych.
Kto kocha żywiołowy, ekspresyjny artyzm, będzie zadowolony, uczestnicząc w takim koncercie.

IMG_E054720240531_191645

210 total views, no views today

AMERYKAŃSKI SPOKÓJ

IMG_024223 maja 2024

Znaleźliśmy się w Chicago wręcz niezauważalnie, lecieliśmy jak po maśle. Teraz szybko do Overlandu, bo tam czekają Ola, Paula, Kornelia i Szymon. Mają być powitania i niespodzianki.
Pochodziliśmy po lotnisku, które prawie się nie zmieniło od ostatniego razu, w tym samym miejscu stoi fortepian, przy którym można usiąść i napić się kawy albo wina, bo to taka mała kawiarnia na dużym lotnisku. Pełni nadziei na szybkie zajęcie miejsca w samolocie ustawiliśmy się do wejścia. Weszliśmy na pokład witani przez załogę, zajęliśmy fotele, każdy się wygodnie rozsiadł. Ale byłoby to już sto procent zadowolenia. A tak przecież nie może być. Rozmawiamy, dyskutujemy, zapinamy pasy, potem je rozpinamy aż się zorientowaliśmy, że zbyt długo przygotowanie do startu trwa. Po pewnym czasie wydano lakoniczny komunikat, że  jest sprawdzany stan techniczny. Potem znowu długo cisza, aż do następnego komunikatu. Było ich jeszcze kilka, ale takie o niczym. Widocznie jeszcze nie sprawdzili co mieli w planie.

Wreszcie podają coś innego: czekamy na zmianę pilota, bo według norm ten nie mógłby tyle godzin pracować. Ile będziemy czekać? Nie wiadomo, muszą zawiadomić kogoś na zmianę. I tak to się jeszcze toczyło do momentu gdy padła komenda, żeby opuścić samolot i udać się na lotnisko, bo czas upłynął i kolejnych kilka osób też nie będzie mogło pracować zgodnie z obowiązującymi normami. Zaczęło się powolne opuszczanie pokładu przez pasażerów. Nikt nie był zdenerwowany, nikt nie dopytywał co naprawdę się dzieje. Obsługa uśmiechnięta oczekiwała do wyjścia ostatniego klienta. Ja uśmiechnięta, bo tylko do zabrania torebka i plecaczek, a Grzegorz bagaż podręczny.

Zanim wyruszyliśmy w półtorej godzinną podróż do Overland Park minęło 7 godzin. W pewnym momencie gdy już myśleliśmy, że ruszymy głos z mikrofonu powiedział, że można się zgłosić po vouczery aby sobie coś na lotnisku kupić do jedzenia czy picia w ramach rekompensaty za opóźniony lot. No to była już jakaś rozrywka. Ale najgorsze się okazało dla tych, którzy w Polsce zasypiają o godzinie 22. Oni niczego nie chcieli oprócz spania.

Nadal jednak nikt niczego nie zapewniał ani lotu ani noclegu, a vouczery okazały się niepotrzebne bo wszystkie lokale gastronomiczne były już zamknięte. Ludzie kładli się na podłodze i na ławkach aby się zdrzemnąć.

Nagle wszystkich zerwało na nogi, ktoś zaczął bić brawo, bo pojawił się chyba pilot. Po tych brawach zapadła cisza, aż do chwili gdy pojawił się kolejny osobnik, który też otrzymał oklaski. Nie był to jednak sygnał do tego, że wreszcie ruszymy. Ale nadeszła jednak ostateczna chwila gdy znowu ktoś rąbnął ręką dając znak do oklasków. I od tego momentu rozpoczął się ruch, otworzyły się podwoje rękawa. Dano sygnał do wchodzenia do samolotu. Nadal nikt nie okazywał frustracji czy niezadowolenia, wszyscy ze spokojem wchodzili do samolotu, ponownie witani przez załogę. Żadnych pytań ani groźnych min nie było. Chyba każdy zamknął oczy i wreszcie zasnął. Po niecałej półtorej godzinie dolecieliśmy do Kansas City. Pilot podziękował za podróż i powiedział, że było jak było ale on też nie wie dlaczego tak. Podróżni przyjęli to oświadczenie jako kulturalny żart, wydając dźwięk uśmiechu.
Domysły były różne, ktoś gdzieś podsłuchał, że poprzedni pilot dostał zawału albo, że musiał wracać do domu bo tam ktoś czegoś dostał, był też taki domysł, że wymieniono w tym czasie samolot i podstawiono inny. W każdym razie był spokój jak makiem zasiał i żadnej paniki. Po tym wszystkim zostało nam już tylko 40 minut aby Uberem dojechać do domu. I dzięki Bogu dojechaliśmy.
Obyło się bez powitań i różnych zdarzeń bo wszyscy domownicy już spali.

IMG_0235

259 total views, no views today