W MISSION U SCHONEY I BRADA

Niedziela zapowiadała się spokojnie ale tylko do momentu, gdy Konrad odebrał telefon z zaproszeniem nas wszystkich do miejscowości Mission do Schoney i Brada, z którymi poznaliśmy się w Benedictine College w Atchison.
Zatem jedziemy na obiad do rodziny wyznającej wartości katolickie. Choć podobno katolików w Ameryce jest najmniej, to poznaliśmy ich tutaj bardzo wielu.
Trasa wiodła przez piękną okolicę, zamieszkałą przez klasę średnią. Amerykanie przygotowują się do obchodów Dnia Niepodległości, przypadającego 4 lipca. Wiele domów na co dzień ozdobionych jest amerykańską flagą, a przed tym Dniem ludzie stroją domostwa w dwójnasób. Z daleka widnieją kolory czerwony, biały i granatowy.

Nasi znajomi wystroili werandę, a na niej różnego rodzaju bibeloty, dekoracje, flakony, doniczki, chorągiewki. Tak też wyglądało małe podwórko i ogródek, wszędzie czerwono, biało i granatowo. Nawet serwetki do rąk czy talerze deserowe.
Natomiast w domu na zabytkowym kredensie dostrzegłam wielki album z wizerunkiem Jana Pawła II. Na szafach, szafkach, pianinie ustawione są krzyże, figurki Matki Bożej i świętych. Także na ścianach różne wota ale również bardzo wiele rodzinnych zdjęć.

Przepych i nadmiar ponad wszystko, jednak zaaranżowane ze smakiem w takim akurat klimacie. Każde pomieszczenie z natłokiem bibelotów, ozdób i dekoracji, aż trudno wyobrazić sobie sprzątanie w takim domu. Jednak widać, że to pasja gospodyni, która zawodowo udziela się w swojej parafii, czyli jest tam zatrudniona. Piękna kobieta, pełna energii i entuzjazmu. Mąż jej dorównuje temperamentem, a do tego jej fotografiami ustawionymi na biurkach, stołach w gabinecie, sypialni a nawet w garażu podkreśla, że żona jest tu najważniejsza.

Przed naszą wizytą gospodarze uprzedzili, że oczekują gry na akordeonie i pianinie. Wcześniej zapowiedzieli to Konradowi więc on już jeździł z akordeonem w bagażniku, a pianino prawie wszyscy w domu posiadają, chociaż niekoniecznie sami umieją coś zagrać. Ale mebel muzyczny jest. Ja na wszelki wypadek miałam w swojej torebce dwie cienkie książeczki z nutami polskich piosenek.

Mieli więc występ, a także pląsy. Potem przeszliśmy do garażu, który pełni rolę domu narzędziowego a także miejsca rozrywki na rozgrywki w ping ponga. Grali wszyscy bez wyjątku. Nawet nieźle nam szło.

Nadszedł czas na poczęstunek. Różne przystawki i desery ustawione były na kuchennej wyspie. Zaproponowano nam piwo Pilsner, nie odmówiliśmy. Potem przeszliśmy na klimatyczne podwóreczko, tam dopiekały się kiełbasy z Polski i amerykański kurczak. Zanim jednak kiełbasy trafiły na ruszt pokazano nam opakowania z biało – czerwonym napisem: – Kiełbasa polska. Po tej prezentacji przekazano je do pieczenia.

W międzyczasie gospodarze oprowadzali nas po całym domu, nawet po najmniejszych zakamarkach. Wszędzie ład i porządek. Zaskoczyło mnie jedno miejsce w garażu, od podłogi do sufitu znajdowały się szufladki ze starej apteki. W każdej z nich leżały śruby, śrubki, narzędzia i wiele różności. Każda była opisana. Miejsce to wyglądało jak w aptece sprzed pięćdziesięciu lat.

Gdy wszystko zostało przygotowane, łącznie z polskimi kiełbaskami i amerykańskim kurczakiem, poproszono aby się wszystkim częstować, układając sobie na talerze. Potem żeby każdy znalazł dogodne miejsce w tym domu, gdzie będzie mu najprzyjemniej spożywać. Całkiem miłe doświadczenie. Wszyscy się rozeszli po salonach i zakątkach aby w rezultacie spotkać się na tarasie nad klimatycznym podwórkiem. W obiadowym party uczestniczyło dziesięć osób.

Szukanie odpowiedniego miejsca do spożywania okazało się dość zabawne, przyjemne ale także ciekawe jako doświadczenie socjologiczne. Panowie najpierw siadali na wygodnych stylowych fotelach, Ola wybrała szeroki wykładany poduszkami parapet. Paula przemieszczała się po pokojach aby wreszcie usiąść też na parapecie, ja wyszłam na taras, za mną przyszedł Grzegorz, który także obchodził inne miejsca, synowie i córka gospodarzy wychodzili na podwórko i do ogrodu,  delikatnie obserwując kto jakie miejsce wybierze aby mu towarzyszyć.

Efekt tych spacerów był taki, że młodzi usiedli przy stole na podwórku, a starsi na tarasie. Wtedy zaczęto wszystkie dania przynosić na stół tarasowy ale każdy już coś miał nałożonego na talerz, to co wcześniej wybrał.
Brad jest z zawodu architektem ale obecnie prowadzi firmę związaną z drogownictwem, w związku z tym pokazał nam także wnętrze swojego pojazdu, z którego wysuwa się wielki podest i po nim można wejść do środka, a tam podobnie jak w garażu ale mniej tego wszystkiego.
Po takiej uroczej wizycie ruszyliśmy zwiedzać kolejne kansaskie miasteczko, które nazywa się Mission. W centrum na pierwszy plan wysuwa się kościół, a tych jest tu naprawdę bardzo dużo. Niska zabudowa jak już wspominałam tworzy wspaniałą aurę a do tego prawdziwa aura też bardzo sprzyjająca, przynajmniej dla nas, kochających ciepło.

BRAD

Messenger_creation_2a8aa50f-6a34-4c3e-ac0b-0a9ab1325125 (1)

267 total views, no views today

W AMERYCE O KULTURZE

Podobno, jednym ze spokojnych miejsc na świecie jest stan Kansas, być może dlatego Elżbieta i Roman przybyli do Stanów Zjednoczonych 28 lat temu z polskiego Poznania. Tutaj urodziły się ich dzieci, tu młody inżynier i farmaceutka znaleźli pracę. Obecnie mają już wnuki. Chcą przyjechać do Polski ale to wszystko z wolą Bożą. Jeśli Bóg pozwoli to może także w Polsce się spotkamy. Na razie to my jesteśmy u nich z wizytą.

Elżbieta ugotowała ojczyźniany bigos, ziemniaki na parze, pierogi i obowiązkowo mizerię  ze specjalnie wyszukanych świeżych ogórków, przygotowane po poznańsku czyli słodko-kwaśno. Wszystkie dania stały już na stole w jadalni. Tylko desery były niewidoczną niespodzianką, pyszny sernik i sałatka owocowa. Dla mnie największą niespodzianką była dobra kawa. Jak się później okazało kupiona przez internet.

Zanim zasiedliśmy do stołu, odbyliśmy kurtuazyjne rozmowy aby następnie zwrócić uwagę na polskie symbole znajdujące się w domu. Na pierwszym planie znajdowały się albumy z papieżem Janem Pawłem II, z Krakowem, Wawelem ale również z Chopinem. Na pianinie cały zestaw nut łącznie z polskimi kolędami. W salonie przy kominku rzeźba św. Bernadetty, na ścianach między innymi obrazy Matki Boskiej z Guadalupe i Jezusa z Całunu Turyńskiego. Zdjęcie Jezusa z Całunu przygotowane zostało także dla nas w prezencie.

Ich dom nie był jeszcze ozdobiony na obchody Dnia Niepodległości, przypadający 4 lipca i nie wiem czy będzie, być może, natomiast na drzwiach wejściowych widnieje wizerunek Jezusa Miłosiernego według wizji s. Faustyny.

Kiedy poproszono wszystkich do stołu, Elżbieta stanowczym tonem poprosiła: – Wando rozpocznij modlitwę, proszę. Bez zająknięcia rozpoczęłam „Ojcze nasz”, a potem „Panie Boże pobłogosław te dary, które z Twej szczodrobliwości spożywać będziemy. Błogosław tym, którzy je przygotowali i tym, którzy spożywać je będą. Amen.
Przy wyrazie „szczodrobliwości”, trzeba się mocno trzymać, aby w powadze wytrzymać, ponieważ Amerykanie mają problem z poprawnym wypowiedzeniem tego słowa. Elżbieta problemu nie miała, tę samą modlitwę w domu rodzinnym jej wszczepiono.

Na jednej ze ścian jadalni wisi obraz bł. Jerzego Popiełuszki. Okazało się, że Roman raz w tygodniu o północy przez dwie godziny Adoruje Najświętszy Sakrament w kościele św. Michała Archanioła. Po nim przychodzi Amerykanin na kolejne dwie godziny. Któregoś razu ten kolega modlitewny przyniósł Romanowi w prezencie wizerunek polskiego Błogosławionego. Roman chcąc się odwdzięczyć zaproponował mu dwa filmy o Popiełuszce, w odpowiedzi usłyszał podziękowanie z informacją, że on już dawno je obejrzał a do tego ma w swojej filmotece.

Z kolei Elżbieta przypomniała sobie, że gromadzi czasopisma z Polski „Ludzie i wiara”. Natychmiast przyniosła kilka z nich aby nam wręczyć do poczytania, a jeśli chcemy możemy przekazać innym. Potem rozmowa zeszła na różne tematy, panowie dyskutowali o fizyce i wszechświecie, o motoryzacji i roślinach. Panie o kulturze, teatrach i operach. A skoro o operach, to Roman przypomniał, że Elżbiety kuzynka Zdzisława Donat śpiewała w Metropolitan Opera w Nowym Jorku i zasłynęła partią „Królowej Nocy” w „Czarodziejskim flecie” Mozarta. I to, że mieli zaproszenie na jej występ ale wtedy nie było ich stać aby tam pojechać. Ja dodałam, że Zdzisława Donat była między innymi uczennicą Ady Sari, to stwierdzenie ich zdumiało, więc wyjaśniłam, że przez kilka lat pracując w radiu, prowadziłam audycję „Spotkania z klasyką”, w której opowiadałam o artystach i prezentowałam muzykę, wybieraną w bibliotece zbiorów audiowizualnych. Wśród wielu div operowych Zdzisława Donat i Ada Sari były między innymi bohaterkami moich audycji. Podczas dalszych rozmów okazało się, że jedna ze znamienitych polskich aktorek też jest rodziną Elżbiety.

Po powrocie do domu Grzegorz pierwszy wziął czasopisma, które wręczyła nam Elżbieta. Gdy jedno z nich otworzył zrobił wielkie oczy. Ujrzał w nim artykuł i zdjęcia barytona Andrzeja Batora, z którym jesteśmy, ośmielę się powiedzieć zaprzyjaźnieni. Andrzej Bator przez wiele lat mieszkał w Stanach Zjednoczonych. On także był bohaterem moich audycji radiowych, a z czasem także jednej z książek i również bloga.
Można o nim przeczytać także tu: http://wandamilewska.pl/?p=11221

Następnego dnia zatelefonowałam do Elżbiety i Romana aby podziękować za serdeczną gościnę a przy okazji wspomniałam o Andrzeju Batorze. Wtedy Elżbieta poprosiła aby po przeczytaniu tego egzemplarza nikomu go nie przekazywać, ponieważ ona chce mieć go na pamiątkę.

IMG_1654

20240701_164654

20240702_164414

Messenger_creation_8e9dbc2d-aea7-4e62-ae21-4003798c3b8e (1)

 

 

 

341 total views, no views today

DZIECI NA CAMP MY NA HULAJNOGI

Ośmioletnia Kornelia i dziesięcioletni Szymon pojechali na camp do Branson. Po raz pierwszy bez rodziców. Przez tydzień będą uczestniczyć w zbiorowych zajęciach, a największym dla nich wyzwaniem będzie prawdopodobnie nocleg.

Przyjechaliśmy w ostatniej chwili, w momencie gdy wszystkie bagaże podróżujących były już spakowane w autobusie a dzieci zajęły swoje miejsca.
W strefie wyjazdu jest ustawiony zakaz wysiadania z samochodu osobom towarzyszącym. Było jeszcze kilka pojazdów, w których rodziny czekały na odjazd. Cały proces przebiegał w ciszy i spokoju.

Poczuliśmy komfort. Przeszliśmy na chodnik żeby móc obserwować z bliska, pożegnaliśmy dzieci i czekaliśmy na odjazd autobusu.
Usłyszeliśmy pracę silnika, zatem ruszają. I tak było. Nagle z samochodów, w których siedziały rodziny, wysunęły się falujące ręce. Spojrzałam ze zdumieniem. Tylko my staliśmy i machaliśmy rękami, nogami i głowami. Dzieci ledwo było widać zza ciemnych szyb autobusu, ale nasze przybliżyły ręce do okien i przy nich falowały więc dobrze je widzieliśmy.

Moje zdumienie nie miało granic gdy uzmysłowiono mi, że skoro jest napisane nie wysiadać, to ludzie nie wysiedli. Wprawdzie nasz samochód został ustawiony w miejscu, z którego mogliśmy wysiąść ale już niekoniecznie powinniśmy się przemieścić. Podobno Amerykanie ściśle trzymają się określonych zakazów i nakazów i w głowie się nie mieści żeby mogło być inaczej. Napisane: – nie wysiadać. To siedzą.
A my wszyscy Polacy to jedna rodzina………….. i czasem bywa inaczej.

Aby nie wracać do mniej wesołego domu bo już bez milusińskich, wyjechaliśmy z Overland Park do Kansas City.
Tutaj rozpoczęły się rodzinne zmagania. Padła komenda, że dziś jeździmy hulajnogami nad brzegiem rzeki Missouri. Ja i Ola jesteśmy w sukienkach ale już trudno. Zwykłą hulajnogą lata temu jeździłam w naszym Parku Słowiańskim w Gorzowie Wielkopolskim, dwa tygodnie temu po wyludnionym ze względu na upał centrum Overland Parku, elektryczną. A teraz miałabym jechać hulajnogą po zatłoczonym Kansas City? Nigdy w życiu!
Nigdy w życiu! Tak wykrzykiwałam, oznajmiając, że nie wsiądę do samolotu. Skończyło się tym samym, że stanęłam w sukience i z torebką na elektryczną hulajnogę. I teraz mogę wykrzyknąć: – Coś wspaniałego!
Ale co się Konrad z nami naużerał, to tylko on czuje. Ale myślę, że satysfakcja go nie ominęła. Dziękowaliśmy mu stokrotnie.
Czyli, było tak. Zaproponowałam, żebyśmy poszli pieszo nad rzekę. Okazało się, że jest to bardzo daleko od miejsca gdzie ustawiliśmy samochód. Po wielu pertraktacjach, skorzystaliśmy z bezpłatnej jazdy tramwajem, którego jedyna linia przebiega przez centrum. A ten bezpłatny kurs tramwajem to podobno jedna z największych atrakcji dla turystów w Kansas City. No dla nas gorzowian czy warszawiaków, cóż to za atrakcja?
Ale w drodze kompromisu dojechaliśmy do miejsca, w którym pojazd zakręca i wraca do miasta. Tu przy kolejnej ponoć atrakcji, czyli kolorowym wielkim napisie MARKET CITY, rozpoczęliśmy poszukiwanie pięciu hulajnóg. Na początek znaleźliśmy trzy, a potem kolejne dwie. Wtedy rozpoczęło się uruchamianie, o którym nie chcę już wspominać. Jednym coś się udawało, drugim nie bardzo, innym wcale. Potem się okazało, że dwie są zepsute. Gdy wreszcie Konrad – szef wycieczki, ogarnął wszystko i wszystkich, ruszyliśmy ulicami prowadzącymi do rzeki. W pewnym momencie posłyszałam od Pauli, że przy samej rzece trzeba będzie wsiąść z hulajnogami do windy. Wtedy się rozdarłam: – Nigdy w życiu!
Jednak jechać musiałam bo sama nie zostanę na ulicy. Dojechaliśmy i tu się zaczęło. Ja nie wsiadam! Konrad na to z amerykańskim już uśmiechem: – może mamusia iść schodami a my hulajnogi zabierzemy do windy. A, to już inna sprawa, schodami lubię się przemieszczać. Grzegorz mi towarzyszył i wszystko przebiegło jak należy. Znaleźliśmy się na ścieżce spacerowej przy rzece Missouri, po której dość długi odcinek przeznaczony jest także dla hulajnóg. Jakie wrażenie? Wspaniałe!
Droga powrotna do miasta, już bez fochów. A największym fochem chyba byłam ja. W każdym razie gdy przejechaliśmy most i znaleźliśmy się na ulicy, Konrad zapytał czy chcemy wracać do samochodu tramwajem czy jedziemy przez miasto hulajnogami. Tym razem żadnego sprzeciwu nie było. Pełny entuzjazm. I jeszcze fota rodzinna, aby sobie utrwalić, jaka zgodna rodzina :) haha.
Po mojej analizie wielu różnych działań, o których tu nawet nie wspominam, twierdzę, że ten kto się podejmuje nauczania czy prowadzenia grupy ludzi musi wykazać się wielką cierpliwością, empatią ale też zdecydowaniem. Są chwile złości, niezadowolenia a nawet wściekłości, które odbijają się na tym, który prowadzi. W osiąganiu celu są trudy dla tych którzy się podejmują wyczynów ale większe wyzwanie jest dla tych, którzy nad tym czuwają. A wygląda to tak jakby samo się wszystko układało i szczycimy się osiągnięciami. Jednak nadrzędnym celem tego, który prowadzi jest UFAM.

Messenger_creation_63073043-3d0f-4be6-bf1f-d9bb37274080

Messenger_creation_54a60e97-a452-4941-9a18-027386b942ab

Messenger_creation_fe3d289b-f99e-447f-bcfd-5041c4e01b3b

20240629_181924

 

256 total views, no views today

CUDA DNIA ŚWIĄTECZNEGO I POWSZEDNIEGO TEŻ

Cuda zdarzają się codziennie, tylko trzeba je zauważać. Wspomniałam, że 23. czerwca to niedziela, więc jak zwykle pojechaliśmy do kościoła. Tym razem nie do parafialnego tylko do takiego, w którym jeszcze nie byliśmy. Nazywa się Catholic Church Cure of Ars. Dlaczego właśnie tam? Nie wiadomo. Samochód nas poprowadził.
Dzisiejsza Ewangelia wg św. Marka była o Jezusie uciszającym burzę na morzu i bojaźliwych apostołach. Kapłan odwołując się do Czytań powiedział, żeby się nie obawiać, żeby ufać Bogu. Wspomniał przy tym, że wszyscy, którzy się boją, a będą mieli operację w poniedziałek, żeby ufali. Powiedział tak, ponieważ wiele osób zgłosiło mu, że będą w najbliższym czasie operowane.

My dziś modliliśmy się o szczęśliwy przebieg operacji Zbyszka Moskala, który kilka dni wcześniej oznajmiał na portalu społecznościowym, że jako aktor i posiadający papiery pedagogiczne mógłby między innymi przygotowywać nauczycieli do prowadzenia zajęć przygotowujących dzieci do występów publicznych. Szybko pojawiły się propozycje współpracy.

A już po kilku dniach oznajmił, zupełnie coś innego, że w poniedziałek czeka go stół operacyjny na chirurgii naczyniowej.
Ponieważ Zbyszka znam od wielu lat, także moja rodzina go zna, pisałam też o nim w książce „Ameryka miła sercu. Kansas kraina uśmiechu” więc w tym właśnie kościele w tę niedzielę modliliśmy się wspólnie w jego intencji. A do tego niespodziewanie kapłan modlił się za tych, którzy będą w poniedziałek operowani.

Po Mszy św. przed kościołem połączyliśmy się telefonicznie ze Zbigniewem aby podtrzymać go na duchu. Po chwili obok nas znalazł się ksiądz, który odprawiał Eucharystię. Konrad powiedział mu, że dziś też polecaliśmy opiece Bożej naszego znajomego, który w poniedziałek będzie operowany.

Konrad ponownie włączył telefon, Zbyszek, który szedł przez szpitalny park ujrzał księdza więc go powitał, a duchowny nad nim się pomodlił i go pobłogosławił. Wszystko się odbywało w dziwnym tempie jakby ktoś to nakręcał. Widząc zdziwienie Zbyszka na to wszystko co się dzieje, powiedziałam: – tylko teraz nie zemdlej. Zaśmiał się, dziękował za rozmowy, modlitwę i błogosławieństwo. Ksiądz nazywa się Richard Storey.
Ktoś zapytał Konrada, dlaczego my dziś przyjechaliśmy akurat do tego kościoła? Odpowiedział: – nie wiem. Ale wszyscy czuliśmy, że wiemy.

Przed końcem tego dnia, spojrzałam jeszcze na telefon. Była w Ameryce godz. 23, w Polsce 6 rano. Ujrzałam wpis: – Wando proszę o modlitwę………………. To nie było od Zbyszka. Od zupełnie kogoś innego, kto jeszcze z rana przysłał mi życzenia imieninowe i chyba nic nie wskazywało, że późnym wieczorem będzie już zupełnie inna sytuacja.

Właśnie w tym niedzielnym dniu nie odmówiłam różańca przed południem a miałam zacząć właśnie teraz. I zaczęłam z intencją, o którą mnie proszono.

Różaniec odmawiam od kilku lat nieprzerwanie każdego dnia. Od bardzo dawna chciałam to robić ale nie robiłam, zawsze odkładałam na później. Kiedy dostałam porządnego kopa, padłam na kolana i tak codziennie do dziś z pomocą Bożą. :)

Dlaczego ktoś prosi mnie o modlitwę i to nie pierwsza osoba? – Nie wiem. Ale może czuję, że wiem. Nigdy nie zostawiam obojętnie takiej prośby. Wielokrotnie  ja też doświadczyłam, nawet od nieznanych mi  ludzi, zapewnienia że się za mnie pomodlą.

Messenger_creation_d1725725-cbb5-4dc4-ad9c-75837aabee73

Messenger_creation_4155278b-4174-483f-922d-2826bdaebdb5

Messenger_creation_2f4801b6-c6d4-4325-b4a5-ee95724fbc8f

 

Dziś 24 czerwca. Zbyszek napisał na fb: znów jestem na tym padole. 

272 total views, no views today

23. CZERWCA W AMERYCE

Wszystkim, którzy pamiętali o moich imieninach, bardzo serdecznie dziękuję. Tym razem obchodzone w bardzo gorącej aurze ponad 30. stopni Celsjusza, na najlepszym w okolicy parkiecie w Camelot Ballroom, lekko klimatyzowanym. Ponieważ imieniny przypadły w niedzielę więc najpierw uczestniczyliśmy we Mszy św. Po raz pierwszy w kościele Cure of Ars Catholic Church. Dlaczego trafiliśmy do tej świątyni? I co się wydarzało, to będzie w innym wpisie. Jedno mogę teraz powiedzieć, Polacy tutaj uważani są prawie jak relikwie ale o tym także później.

Na razie imieniny.

1000017910

1000017911

1000017912

1000017913

1000017916

Messenger_creation_1ab9c575-f1ad-44e6-adbd-5b1788a3f9ac

258 total views, no views today

ŚRÓDMIEŚCIE OVERLAND PARK

Będąc jeszcze w Polsce przeczytałam na pewnym portalu, że Overland Park i okolice, to najlepsze miejsce dla rodzin z dziećmi. Zgadzam się z tym. Przede wszystkim mieszkają tu wielodzietne familie i dla nich stworzono wiele miejsc, do których z dziećmi można się wybrać i czynnie spędzić czas. Wkrótce także o tym napiszę, dołączając zdjęcia.

Rozległe kansaskie obszary są niezwykłą ciekawostką. Niektórzy mieszkając tu od wielu lat nie widzieli jeszcze śródmieścia czyli Downtown Overland Park. A jest co oglądać. Na uwagę zasługuje Thomson Park, nazwany od nazwiska nieżyjącej już inicjatorki tego uroczego miejsca rozrywki i odpoczynku. Natomiast niska zabudowa sprawia przyjazne wrażenie, można się swobodnie poczuć spacerując czy jeżdżąc hulajnogą. Jest spokój, teraz nie ma tłoku na ulicach ze względu na wysokie temperatury, przeważnie powyżej 30 stopni Celsjusza. Większość ludzi spędza czas w klimatyzowanych restauracjach i kafejkach.

20240619_20103320240619_193935

20240619_200611

20240619_201058

20240619_195140

 

 

20240619_200707

 

20240622_092429

20240619_200832

 

 

236 total views, no views today

Z PRERII DO LASU

Nadszedł dzień, w którym opuszczamy miasta i miasteczka. A z prerii przenosimy się do lasu, w którym odganiać będziemy pająki. Ale nie wszyscy. To znaczy przybyliśmy wszyscy lecz na całodobowe wyczyny pozostają Szymon z tatą Konradem. Na razie entuzjazmu u Szymona nie widać ale jest bardzo dużo chłopców z rodzicem więc raczej się odnajdzie, tym bardziej, że jest już kolejny raz na takim campie.

Szukając swojego obozowiska napotykamy miejsce w rodzaju oazy, to chrześcijańska świątynia na powietrzu z wieloma ławkami i miejscem na ołtarz. Potem długa dróżka wśród lasu i wreszcie  namioty dla ojców z synami. Teren wyposażony w restroomy czyli toalety i zadaszone miejsca do posiłków lub zabaw. Organizacja iście skautowa, każdy wie co, gdzie i kiedy, zgodnie z opracowanym regulaminem. Szymon przydzielony został do grupy kulinarnej.  Przed olbrzymią stołówką zebrały się setki dzieci z rodzicami. W pewnym momencie wszyscy stanęli wyprostowani jak struny. Wznoszono amerykańską flagę. Po tym przeszli do jadalni. Wszyscy odmawiali modlitwę, stojąc odwróceni do tablicy, na której widnieje napis:

Camp Naish Grace „Panie bądź obecny przy naszym stole, bądź tu i wszędzie uwielbiony, niech Twe Miłosierdzie błogosławi i spraw, abyśmy mogli ucztować z Tobą w raju. Amen”.

Na całym obszarze leśnym znajduje się wiele takich campów, podczas których odbywają się zajęcia skałkowe, wodne, kulinarne, plastyczne ale przede wszystkim codzienne proste zajęcia, przygotowujące do porządku, współpracy, cierpliwości i wzajemnego szacunku.

20240620_161936

20240620_170945

20240620_174130

20240620_181044

20240620_180521

20240620_162210

 

 

 

358 total views, no views today

AMERYKAŃSKI DZIEŃ OJCA

Dzień Ojca przypada w Ameryce 16 czerwca. Został zainicjowany przez Sonorę Smart Dodd w Stanach Zjednoczonych w 1909 roku. Inspiracją był Dzień Matki, który w Polsce obchodzony jest 26 maja, a w Ameryce nie ma stałej daty, wypada zawsze w drugą niedzielę maja.
Kilka dni przed świętem Ojca, które przypadało w tym roku w niedzielę, trwała narada nad propozycją uczczenia dwóch ojców: Grzegorza i Konrada. Ola z Paulą wymyśliły, że doskonałą rozrywką na tym kansaskim terenie będzie dla obu mężczyzn rzucanie siekierą do celu. Ja byłam przeciwna ale mnie przegłosowały.
Po pornnej Mszy świętej, rozrywka w poszukiwaniu lodów. Siedem osób, więc siedem pomysłów na to, gdzie są najlepsze i dokąd jedziemy. Na szczęście udaje się dojść do porozumienia. Potem obiad w domu, a po obiedzie! Siekiera, bez motyki, piłki i gracy, bo po amerykańsku.
Po przyjeździe do celu, nawet się zdziwiłam ale dopiero wtedy gdy Paula wkroczyła do akcji. Panowie rzucali bez efektu. Paula – siatkarka, z lekkością jedną ręką trafiała prawie za każdym razem. Jednak stwierdziła, że Tata chyba tego psychicznie nie udźwignie o dziadku też tak chyba pomyślała. A przecież, jest to prezent dla nich. Jednak Ojcowie w końcu się odegrali. Konrad trafiał w różne pola, a Grzegorz, jednym pociągnięciem strzelił siekierą w dziesiątkę. Wielkie brawa, nawet trener przybiegł gratulować, aparaty strzelały foty. A on, jak wtedy gdy zagrał na akordeonie w Benedictin College, potem zatańczył dżajfa na scenie /ze mną :)/stał się obiektem zainteresowania, twierdząc, że wystarczy raz a dobrze.

Kornelia i Szymon nie mogli uczestniczyć w tej zabawie, bo to tylko dla dorosłych, dzieci nawet nie mogą tego obserwować. Dalsza celebracja odbyła się w pełnym składzie, świętując przy stole, wręczając prezenty i przy wspólnych zabawach w obiektach sportowych, których są tu niezliczone ilości. Zaplanowany był wcześniej bal w Camellotcie. Po przyjeździe okazało się, że wyjątkowo dziś się nie odbędzie, ponieważ niespodziewanie musiała się tu odbyć indiańska uroczystość. W nagrodę dzieci Kornelia i Szymon poszły z tatą Konradem do kina.

IMG_1011IMG_6810

 

IMG_6815

260 total views, no views today