WARSAW W MISSOURI

5555577766666

Fot. Grzegorz Milewski

W Ameryce jest Warszawa i to nie jedna, prawdopodobnie sześć. W wersji oryginalnej – Warsaw. My odwiedziliśmy tę w stanie Missouri nad rzeką Osage. Miasto założoe zostało w 1840 roku.

Wjechaliśmy na ulicę Kościuszki więc zrobiło nam się bardzo swojsko i przyjemnie. Sfotografowaliśmy policyjny samochód z napisem Warsaw Police MO.

 Jednym z najpiękniejszych miejsc jest Przystań Drake Harbor. Jest tu dużo sklepów z antykami, pola golfowe i oczywiście kościoły. Miasteczko wygląda na typowe kowbojskie z filmów sprzed lat.

55555999

Z Warsaw pojechaliśmy do Osage  Beach. Droga wyglądała jak wijąca się wstęga, unosiła się wysoko w górę, a potem opadała coraz niżej, żeby po chwili znowu wznieść się na wysokie wzgórza, ograniczone sciętymi skałami. Jazda jak na karuzeli. Dotarliśmy do wielkiego kompleksu rekreacyjnego w górzystym terenie. Przed nami rozpościerało się olbrzymie jezioro a nad nim prawdziwa polska tęcza. :)

1,480 total views, no views today

SONIA WARSHAWSKI – POLKA W AMERYCE

So

Sonia Warshawski przeżyła trzy obozy koncentracyjne: Majdanek, Auschwitz- Birkenau i obóz w Niemczech. Ma 93 lata. Mieszka w  Ameryce w stanie Kansas. Prowadzi zakład przeróbek krawieckich. Jeździ samochodem. Spotyka się z młodzieżą, której opowiada o historii i o tym, że trzeba kochać ludzi.

Sonia rozmawia po polsku, zdarza się, że niektóre wyrazy jej umykały, gdy podpowiadałyśmy, za każdym razem dziękowała. Czasem mówiła po angielsku, a po jakimś czasie przechodziła na polski. W domu rodzinnym rozmawiała po hebrajsku. Angielskiego nauczyła się w Niemczech, po wypuszczeniu z obozu. Po przyjeździe do Ameryki umiała się porozumieć ale dobrze nauczyła się mówić, po kilku latach życia w Stanach.

– Urodziłam się w Polsce w województwie lubelskim w Międzyrzecu Podlaskim 11. listopada 1905 r. – teraz to jest święto Niepodległości.

Moje żydowskie imię to Sara, a polskie – Sonia. Nazwisko rodowe Grynsztejn. Po mężu  Warsahwski.

Bardzo często myślę o Polsce, bo tam się urodziłam. Jest coś takiego, że w miejscu, w którym człowiek się urodził – coś pozostaje.

Najważniejsze co chcę Wam powiedzieć, jest to, żeby nigdy nikogo nie oceniać, nie dzielić ze względu na pochodzenie czy wiarę. Teraz jest w ludziach dużo nienawiści i to jest bardzo niedobre. To co ja przeżyłam było straszne ale ja nie czuję do nikogo nienawiści. Trzeba pamiętać, że jeżeli jeden człowiek, a może kilkadziesiąt czy więcej ludzi jest złych, to nie wszyscy są tacy. Ludzie są naprawdę dobrzy.

 Sonia prowadziła monolog. Wydawało się, że stałyśmy się dla niej inspiracją, ponieważ przyniosłyśmy powiew ojczyzny – Polski. Co chwilę przypominała, że bardzo się cieszy z naszej wizyty.

Na pytanie, które z państw, Polskę, Izrael czy Amerykę uważa za swoją ojczyznę, odpowiedziała, że jest coś takiego, że tam gdzie się człowiek urodził coś pozostało. Kocham Polskę, kochałam Jana Pawła II – to był wspaniały, mądry człowiek. Mojego kraju w ogóle nie było, Izraelczycy byli rozproszeni po świecie, natomiast w Ameryce dobrze mi się żyje. Tak naprawdę, ojczyznę człowiek ma w swoim sercu.

– Przeżyłam trzy obozy koncentracyjne. Najpierw byłam na „Majdanku” w Lubinie, potem w Auschwitz Birkenau, na końcu w obozie na terenie Niemiec, w którym nie było krematorium, bo Niemcy nie chcieli mieć na swoim terytorium obozów zagłady, rozmieszczali je w różnych krajach m.in. w Polsce.

Ludzie rozsądni, znający historię określają miejsca kaźni, niemieckimi obozami śmierci. Nie inaczej. Jeżeli mówią inaczej – to jest już polityka.

W obozie w Majdanku byłam z mamą, którą po jakimś czasie zawieźli do Tremblinki, a tam wiecie co było. Krematorium. Mojego tatę i brata też Niemcy zabili. Siostrze udało się uciec i ja też przeżyłam. To był cud.

W obozach widziałam straszne rzeczy. Jedna z kobiet – gestapo,  była tak okrutna, że za karę wrzucała dzieci do szamba i tam ginęły.  Jednak nie wszyscy Niemcy byli źli. Niektórzy chcieli nam pomagać ale nie mogli. Wśród złych Niemców byli także źli Żydzi, Ukraińcy czy Polacy. Ale nie wszyscy są źli. Nie wolno ludzi oceniać czy dzielić ze względu na rasę czy wiarę. Nie wolno kierować się nienawiścią.

 Gdy wybiła godz. 16, pracownica Soni, zgłosiła, że kończy pracę. Sonia przeszła do pracowni, stanęła za biurkiem i przygotowała wypłatę. Potem poprosiła nas do tego pomieszczenia, aby pokazać fotografie. Spojrzałyśmy na zdjęcie w ramce ustawione na komodzie. Na fotografii był młody przystojny mężczyzna, podobny do Adriena  Brody’ego grającego rolę Władysława Szpilmanna w filmie „Pianista” Romana Polańskiego.

– To mój mąż. Zmarł 27 lat temu. Od tamtej pory mieszkam sama. Odwiedzają mnie dzieci, wnuki i prawnuki. Prawnuczkę, tę baletnicę widziałyście na zdjęciu w gabinecie, ma 11 lat. 

 Rozejrzałyśmy się po ścianach. Na trzech z nich oprawione wisiały Prawdy Wiary i  Dekalog  w języku angielskim. Obok jednego z nich namalowana gwiazda żydowska.

W wielu ramkach oprawione artykuły z gazet ze zdjęciami Soni. Wskazała ręką na podpis pod  zdjęciem i cytat jej wypowiedzi, który brzmiał: „ jeżeli jest gdzieś piekło, to wiem, że Bóg już mnie tam nie wyśle, bo w jednym już byłam”.  W momencie gdy uniosła rękę spod rękawka wyłonił się wytatuowany numer. Ja tego nie zauważyłam, ale zatrwożyłam się gdy posłyszałam nagły szloch Oli, która schowała się za ścianą i płakała. Sonia, jakby tego nie widziała, poprosiła mnie do gabinetu. Usiadłyśmy na kanapie. Ola  po chwili weszła do nas, przepraszając, za zachowanie.

– Pierwszy raz zobaczyłam kogoś, kto ma wytłoczony numer obozu koncentracyjnego. Zawsze widziałam takich ludzi tylko w telewizji. I chyba ta prawda dopiero do mnie dotarła.

Ola nie mogła zrozumieć i pojąć, że tak straszny los gotuje człowiek człowiekowi.

– Olu, widzę, że jesteś bardzo dobrą, wrażliwą osobą. Dlatego spotykam się z młodymi ludźmi. Oni naprawdę są zainteresowani tym co mówię, dziękują, że wpływam pozytywnie  na ich życie, twierdzą, że ja ich zmieniam.

Sonia spojrzała na numer na ręce.  – Teraz wam powiem o tym numerze. To jest coś niesamowitego, taki dziwny zbieg okoliczności. Gdy przyjechałam z niemieckiego obozu do Ameryki, otrzymałam Social Security Number / rodzaj PESELU/ , okazało się, że trzy pierwsze cyfry są cyframi obozu koncentracyjnego, które mam wytatuowane. Wtedy, gdy w obozie nabijali mi numer, obok nakłuwali gwiazdę żydowską. Moja gwiazda jest tylko w połowie wytatuowana, ponieważ zabrakło im tuszu i mam taką niedokończoną.

Wanda Milewska i Aleksandra Milewska

 

 

 

 

2,193 total views, no views today

AMERYKAŃSKIE WYDARZENIA – EDUKACJA

SchoolKoncertSkrzypce

Szacunek, dbałość, docenianie, nauczanie przez wzorce i pozytywne postawy. Tak  w skrócie określam amerykańską edukację. Dobro dzieci i młodzieży są  nadrzędnym celem, począwszy od bezpieczeństwa na drodze.

W momencie, w którym kończą się lekcje, zmieniają się zasady ruchu drogowego. Pierwszeństwo mają szkolne autobusy, którymi dzieci są dowożone do placówki, a potem odwożone. Żaden samochód nie może wyprzedzić takiego autobusu, podczas jego postoju. Samochody się zatrzymują, a kierowcy  ruszają dopiero wtedy gdy są pewni, że wszystkie dzieci są bezpieczne. W tym czasie na drogach obowiązują także inne znaki drogowe, nakazujące zwolnioną prędkość. Nie ma możliwości żeby szkolny autobus zderzył się z innym pojazdem, bo wszystkie pojazdy są podporządkowane szkolnym.

Na przejściach, nawet tam gdzie jest sygnalizacja świetlna pracują wolontariusze w różnym wieku. Przeprowadzają uczniów, którzy wracają pieszo do domu.

Święto nauczyciela obchodzone jest w maju przez cały tydzień. Każdego dnia  uczniowie przynoszą różne drobiazgi, m.in: kwiaty, prezenty i laurki, dziękując pedagogom za trud wychowania i nauczania. Przed budynkami szkół widnieją napisy przypominające o tygodniu nauczyciela.

Rodzice współuczestniczą w szkolnej edukacji jako wolontariusze, zgłaszając się kolejno do pomocy.

W każdej szkole jest możliwość rozwijania talentów artystycznych bez względu na to czy talent ktoś ma czy nie. Ważne, że chce spróbować. Jest taka możliwość. Uczeń pobierający naukę gry na instrumentach uczestniczy w koncertach w ciągu roku szkolnego i na zakończenie.

Przyjrzałam się próbie przed jednym z występów. Nauczyciel dyrygujący zespołem gitarowym cierpliwie znosił pomyłki grających, nie przerywał, prosił o ponowne wykonanie, a na zakończenie podziękował uczniom oklaskami i oczywiście uśmiechem.

Dziś w Oxford Middle School odbył się koncert symfoniczny, w którym muzykowało około 200. uczniów klas czwartych, piątych i szóstych. Na widowni zasiadło kilkuset słuchaczy, wśród nich rodzice, dziadkowie i rodzeństwo młodych artystów.

Zwyczajem dyrygenta przed rozpoczęciem koncertu jest dotknięcie smyczkiem czoła, a do mikrofonu cichutkie: szszszszsz. Muzycy także przystawili smyczki do czoła. Wtedy dyrygent policzył do trzech i koncert się rozpoczął.

Prezentowane były bardzo krótkie fragmenty muzyki klasycznej, m.in C. Debussego i Ludwiga van Beethovena, folku francuskiego i amerykańskiego czy motyw z „Gwiezdnych wojen”.

Pojawił się także zabawny epizod sytuacyjny. Podczas wykonywanego fragmentu „Ode to Joy”,  kiedy miałam wrażenie, że jestem w Brukseli i słucham hymnu Unii Europejskiej, na salę wbiegł uczeń ze skrzypcami, poszukując krzesła ze swoim nazwiskiem. Parę miejsc było wolnych, aż chciało się krzyknąć: – siadaj chłopcze na pierwszym wolnym. On uparcie poszukiwał biegając  między muzykami. Wreszcie znalazł, usiadł, wyjął skrzypce i smyczek. I…… . zagrał ostatnią nutę.  W każdym razie, na zakończenie jeden utwór wykonał wspólnie z orkiestrą.

Dyrygent wszystkim serdecznie podziękował, uśmiechając się zgodnie z tutejszymi zwyczajami.

Dzięki takiemu podejściu pedagogów, żaden uczeń się nie stresuje. Wiadomo, że nie każdy jest utalentowany ale ma możliwość poszukiwania, spróbowania i dokonywania wyboru. Spośród około 200. muzykujących, może wyłoni się kilku prawdziwych muzyków, a może tylko jeden. Natomiast pozostali będą wspominać z radością, że choć przez chwilę byli artystami w orkiestrze.

/Są to moje spostrzeżenia z rejonu środkowej Ameryki./

 

 

 

 

1,979 total views, no views today

STAROMODNA AMERYKA

my88ArkanOla88Kos888NAp

Branson, to jedno z większych miast stanu Missouri, na pograniczu z Arkansas, do którego z pobliskich rejonów zjeżdżają turyści szukający rozrywki. Atrakcji jest tu naprawdę bardzo dużo. Niektórzy mówią, że to drugie Las Vegas.

Jeśli ktoś lubi powrót do przeszłości a jeszcze kocha naturę to poczuje się jak pstrąg w wodzie, bo jest ich tu całe mnóstwo. Park rozrywki Silver Dollars City czy Park Narodowy to naprawdę niezwykłe miejsca na relaks i odpoczynek, oprócz tego setki innych atrakcji z przeważającą tu muzyką country.

Andrew Nagorski – dziennikarz amerykański, urodzony w Szkocji, którego rodzice byli Polakami napisał m.in w Newsweek Polska w 2009 r. „Dlaczego Branson jest tak słynne w sercu kraju, a tak mało gdzie indziej? Bo zaczynało skromnie i wciąż przyciąga Amerykanów, którzy wierzą w staromodne wartości, takie jak Bóg i ojczyzna”./ http://www.newsweek.pl/swiat/jeden-dzien-w-branson,50557,1,1.html/

Chciałabym aby taka „staromoda” była zawsze i wszędzie.

Jeżdżąc po tych rejonach Ameryki turysta, na każdym kroku dowiaduje się, że Jezus jest Królem Świata, napisy Jesus World – nieustannie o tym przypominają. Po drodze mijaliśmy mnóstwo kościołów, ich reklam oraz napisów przypominających, że Bóg jest wszędzie.

Dwukrotnie nawiedzaliśmy położony w środku Narodowego Parku drewniany  kościółek, w którym zamiast ołtarza był widok na wodospad, skały i drzewa. Wrażenie wprost nieziemskie, żadnych obrazów, tylko ławki i pulpit z wyłożoną na nim  Biblią i przy ścianie pianino, na którym napisana była prośba, żeby nie dotykać. To był rajski widok.

 

1,771 total views, no views today

SHOW GASTRONOMICZNE W BRANSON

Jeedze555SHOW55Konie55

Spożywanie posiłku może być rozrywką, a nawet show. W tym celu przenieśliśmy się do Dolly Partons Stampede Dinner Atraction w Branson.

Konrad zapowiedział, że będzie to rozrywka, której długo nie zapomnimy. Będziemy zajadać obiad, a wokół będą krążyć konie, więc może się zdarzyć, że „na talerzu wyląduje końska kupa”.

Przed pięknym lokalem przy którym posadowiona jest stajnia, a w boksach po jednym pięknym rumaku, wokół którego kręcą się stajenni, urocza panna z wachlarzem w długiej strojnej sukni witała gości.

Aby dostać się do wnętrza, po kupieniu biletu trzeba przejść kontrolę, chodzi przecież o bezpieczeństwo, nie wolno wnosić broni, która prawnie w Stanach jest dozwolona ale prawnie także jest obowiązująca kontrola.

Dlatego m.in. nie ma tu problemów np. na stadionach sportowych, na których jest pełna kultura, nikt się nie wydziera, nikt nie robi żadnych burd.  Nie oceniam, co jest lepsze i gdzie jest lepiej.

Skierowano nas do wielkiej okrągłej sali, na wzór cyrkowej areny. Na scenie występował zespół trzech artystów, śpiewających i grających country w taki sposób aby maksymalnie zaangażować wszystkich gości, których było około tysiąca. Były piosenki dedykowane dzieciom, rodzicom i dziadkom, tupanie, klaskanie i wtórowanie. Pojawiały się nutki patriotyczne i religijne, bo jest to okolica należąca do słynnego pasa biblijnego Ameryki, czyli tradycyjnej ostoi ewangelików. Nie brakuje flag i zawołań „Boże, błogosław Amerykę”.

Po takiej rozgrzewce goście poproszeni zostali o wejście na wyższe piętro do sali Dixie Stampede. W kilku rzędach wokół areny znajdowały się ławo – stoły. Wszyscy otrzymali jednakowe menu. Zapowiedziano na początku, że jedzenie będzie się odbywało rękami, wszyscy się zaśmiali, jednak okazało się to prawdą. Plastikowe kubeczki wyglądające jak rondelki napełniano zupą.

Potem roznoszono dziwaczne bułeczki, następnie ziemniaki pieczone przekrojone na pół, do tego podano pieczoną kukurydzę, po całym kurczaczku i pieczone polędwiczki wieprzowe.  Na deser  było ciasto przypominające polski jabłecznik i oczywiście kawa. zatem sztućców nie było. Do picia bez ograniczeń woda z lodem lub soki z lodem.

Zadziwiająca w tym wszystkim była obsługa, prawie biegająca wśród rzędów i natychmiast podająca posiłki. Potem kelnerzy i kelnerki zwinnie to wszystko sprzątali. Takie jedzenie trwało trzy godziny, więc jadło się dość wolno, a w tym czasie na arenie pokazywana była cała historia Ameryki. Począwszy od czasów Indian, poprzez kowbojskie tradycje.

Uczestniczyliśmy na wesoło w wojnie –  Północ – Południe, jednak z nutą refleksji i zadumy ale  nade wszystko radości. Aż do zwycięstwa, do pogodzenia Północy z Południem do świętowania i szanowania wielkiej amerykańskiej flagi. To było widowisko, w którym czynnie brali udział biesiadnicy podzieleni na dwie grupy. Jedna strona była Południem druga Północą. I trwały zabawy, konkurencje i rywalizacje zmierzające do osiągania sukcesów, nie zapominając, że wszyscy pochodzą od jednego Boga.

A zabawy były przednie. Wyścigi kur – przedstawicielki Północy i Południa.

Biegi z wiadrami z wodą, którą wlewano do beczek stojących na szali, wygrało Południe, więc Południowcy dawali wyraz radości okrzykami i oklaskami.

Szukanie dziewczyny ukrytej w beczce – konne wozy tak jeździły, że nikt nie zgadł, w którym z nich ukryto dziewczynę z widowni.

Wyścigi koni – Południowych i Północnych.

Wyścigi psów skaczących przez przeszkodę. Jeden z nich był proponowany do adopcji.

Zbijanie baloników na koniach.

Rzuty w dal kolorowymi podkowami.

Wyścigi prosiąt.

Wszystko i wszyscy, którzy reprezentowali Południe byli oznaczeni niebieskimi kokardami albo przepaskami:, a Północ – czerwonymi.

Ostatnią dyscypliną było podawanie amerykańskiej flagi przez biesiadników, reprezentujących Południe i Północ, zwyciężyć miała strona, która najszybciej przekazała flagę do celu, aż do jej wbicia. Nikt nie powiedział kto wygrał. Natychmiast sceneria na arenie się zmieniła i wkroczyły piękne rumaki z jeźdźcami trzymającymi flagi.

Taki był punkt kulminacyjny atrakcyjnego posiłku. Konie jeszcze długo  paradowały wokół areny. A potem piękne panie – jeźdźcy w sukniach o barwach  narodowych ustawiły się do pozowania do wspólnych zdjęć.

Choć ludzi było tu bardzo dużo, opuszczanie restauracji odbyło się sprawnie. Kiedy usiedliśmy do samochodu Konrad stwierdził brak okularów słonecznych, bez których jazda jest niemożliwa. Doświadczając i czytając o  uczciwości panującej na tych terenach, nie mieliśmy wątpliwości, że okulary się znajdą. Konrad nie musiał nawet wchodzić do wielkiej areny, okulary już czekały na niego w recepcji.

 

 

1,653 total views, no views today

PAŁAC MOTYLI W STANIE MISSOURI

Moty55pala55Wabik55

Branson jest miastem w stanie Missouri, znajduje się w Górach Ozark. Jest popularnym miejscem dla wczasowiczów, uroki przyrody przyciągają tu gości ze wszystkich regionów kraju, którzy przybywają tu głównie samochodami lub autobusami. Podobno nie jest znane nowojorczykom i Kalifornijczykom, bo Amerykanie za wiele nie podróżują.

Rozpoczęliśmy zwiedzanie od wizyty w Butterfly Palace czyli Pałacu Motyli, położonego na wysokim wzgórzu, z którego doskonale widać panoramę okolicy.

Przygodę z motylami można przeżywać przez trzy dni. Przy rejestracji otrzymuje się żółtą  opaskę na rękę i jeśli w ciągu trzech dni jej się nie zdejmie, można wchodzić i zwiedzać bez opłaty.

Aby dotrzeć do celu, przeszliśmy kontrolę. Właściwie kontrolują tu wszędzie, gdzie jest większa liczba osób, oczywiście robią to z uśmiechem. Motylki siadają na flakonikach z wabiącą cieczą, czasem na głowie i na  rękach. W pomieszczeniu jest ciepło i czuje się sporo wilgoci, wszystko po to by motyle czuły się jak najlepiej a jest ich tam naprawdę dużo.

Po zakończeniu wędrówki, ponownie kontrola, tym razem chodzi o to, czy przypadkiem na drugą stronę nie wybiera się jakiś motyl. Strażnik sprawdza wychodzących dość pobieżnie, natomiast po otwarciu drzwi do pomieszczenia w formie windy czuje się silny powiew wiatru, więc gdyby nawet motyl gdzieś w zakamarku ubrania się skrył, to wiatr uniósłby go tak, że byłby widoczny. Z nami żaden się nie zdecydował na opuszczenie lokum.

1,420 total views, no views today

AMERYKAŃSKIE WYDARZENIA – SPORT

FON5Sta55FON

Sport dla wielonarodowościowej i wielojęzycznej nacji, którą są Amerykanie,  jest czymś co łączy. Wszelkie mecze są wydarzeniami gromadzącymi na stadionach tłumy ludzi, którzy wspólnie spędzają czas. Sport tutaj jest nie tylko widowiskiem, podczas którego kibicuje się swojej drużynie. To także relaks i zabawa. Przed boksami stadionu tryskają kolorowe fontanny,  na telebimach wyświetlane są różne ciekawostki, między rzędami poruszają się baśniowe postacie, z którymi widzowie chętnie się fotografują. Roznoszone są łakocie, a wszystko jest w zasięgu ręki, nawet nie trzeba się ruszać, chyba, że ktoś woli zmieniać miejsca więc może się wybrać w tym czasie na zakupy lub na spożywanie fast foodów.

Niektórzy nawet nie wchodzą na stadion,  czasem biwakują cały weekend rozstawiając grille, choć  punkty gastronomiczne oferują wszelkie jadło. Są kuchnie różnych narodowości, są kawiarenki i sklepy oferujące gadżety, pamiątki i stroje sportowe. Jest także muzyka, którą oferują siedzący na stołeczkach wędrujący muzycy.

Wydarzenia sportowe to nie tylko atrakcja dla ludności, to także podniosłe wydarzenia państwowe. Podczas każdego meczu na stadionie pojawia się przedstawiciel wojska. Każdy mecz rozpoczyna się odegraniem hymnu Ameryki. W tym momencie, jeśli jeszcze nie wszyscy są na stadionie, to gdziekolwiek się znajdują, zatrzymują się i stoją do końca hymnu na baczność.  Zawsze jest jakiś dostojnik wojskowy, którego pokazują na telebimach albo staje na środku stadionu witając przybyłych kibiców.

Jest tu ład i porządek, wzajemny szacunek. Tego Amerykanie uczeni są od pokoleń. Nowicjusze dostosowują się do panujących tradycji i zwyczajów, nigdy odwrotnie.

Być w Ameryce i nie obejrzeć stadionowego widowiska byłoby podobno,  nie w pełni wykorzystaniem danego czasu na zwiedzanie. Tym bardziej, że rozmowa o sporcie jest bardzo mile widziana we wszystkich kręgach społecznościowych. Tak jak nietaktem jest wymiana zdań na temat polityki, religii czy pieniędzy, tak o sporcie można rozmawiać wszędzie a nawet trzeba. Tym bardziej w stanie Kansas, którego krajobraz stanowią wolne powierzchnie – pozostałości po prerii, a także właśnie boiska – wielkie, zadbane, przystrzyżone, oświetlone, w pełni profesjonalne. Co najważniejsze – wykorzystywane bez względu na pogodę.

Do tej pory jestem pełna podziwu, że padający deszcz a nawet grad nie był w stanie przepędzić ludzi z zielonej boiskowej trawy. Miejscowi powiadają, że tylko tornado, huragan, albo burza powoduje opuszczanie boiska. Wszelkie opady atmosferyczne są dla ludzi, – najwyżej się trochę zmoknie ale później się wyschnie więc nie ma problemu. A ćwiczyć i sportu zażywać trzeba, bo to jest potrzebne dla zdrowia – twierdzą.

W takich okolicznościach dałam się namówić na udział w meczu baseballowym. Ja, która tłumów boję się panicznie.  Dzisiaj deszcz padał od rana, miałam cichą nadzieję, że moi współtowarzysze choć trochę się przestraszą takiej pogody. Nic z tego. Bilety kupione, a po za tym, żadnych prognoz burzowych czy huraganowych nie było. Trudno! Jak niektórzy mówią: „poszła krowa, niech idzie i ciele”, najwyżej się rozchoruję. Zaczęłam latać samolotami, zacznę latać po boiskach! J

Ubrałam się bardzo ciepło, spodnie, sweter, długą kurtkę. Parasol do ręki i niech się dzieje wola nieba. Mecz miał się odbyć na stadionie Kufmann Royals w Kansas City, który jest dumą tego regionu, a może i Ameryki. Jest to wielki bassebollowy stadion kilku poziomowy, częściowo zadaszony.

Przed wjazdem na parking, znajdują się bramki jak u nas w Polsce na autostradzie, w nich kupuje się parkingowy bilet. Po przekroczeniu bariery, samochody dostają się w ręce parkingowych, którzy są bardzo widoczni, najczęściej czarnoskórzy, ubrani w zielone żarówiaste kamizelki, oni wskazują kierunek jazdy i znalezienie miejsca postojowego.

Ustawiliśmy się bardzo blisko wejścia – zgodnie z biletem.

Zawsze bałam się tłumów, wybierając się na olbrzymi stadion przekroczyłam kolejną barierę strachu. Pierwszą był lot samolotami. Mam to już za sobą. I znowu się zdumiałam, porządkiem i organizacją jaką tu zastałam. Spokój, ład i uśmiech. Można? Można!

Po prostu przyjemność. Oczywiście dla tych, którzy lubią stadiony. Ja tu jestem z ciekawości, jako świadek wydarzeń.

Po zaparkowaniu samochodu, aby wejść na teren stadionu, przekracza się kolejną bramkę. Podobnie jak na lotnisku, kładzie się na taśmę rzeczy, które włożyło się do kieszeni lub trzyma w ręce. Torebek wziąć nie można więc od razu trzeba zostawić w samochodzie. Parasol owszem przeszedł. Ale co to? Pogoda się zmienia. Oczami wyobraźni nawet widzę zamglone słoneczko, które naprawdę po chwili – na chwilę się ukaże. Deszcz przestał padać.

Przeszliśmy bramkę, ja z parasolem, pozostali nic ze sobą nie brali. Na bramce obok taśmy przy strażniku, stał pomocnik – osoba niepełnosprawna, który coś po swojemu wykrzykiwał, czasem coś jakby chciał powiedzieć. Nie ważne. Ważne, że  był potrzebny i zauważony i on także zauważał i pozdrawiał. Mimo, że chyba nie w pełni zdawał sobie sprawę z tego co można na stadion wnieść a czego nie wolno. Chociaż, kto wie, może właśnie wiedział.

Gdy weszliśmy do odpowiedniego sektora, natychmiast zajęła się nami pani w żółtej kamizelce, pokazując miejsca do siedzenia. Stwierdziliśmy, że na razie są mokre więc siadać nie będziemy. Ale oczywiście, że na mokrych nie będziemy siadać, bo jej obowiązkiem jest przygotować nam suche miejsce. Ona to wiedziała, my jeszcze nie. Wyjęła specjalną ściereczkę i kilkoma ruchami ręki osuszyła siedzenie, wykręciła ściereczkę z wody, wytarła kolejne foteliki. Proszę bardzo, gotowe. Thank You very much, naprawdę suchusieńkie.

Ponieważ nie lubię siedzieć długo w jednym miejscu więc wstałam i wyszłam do góry, stanęłam na szerokim przejściu aby oglądać stojąc. Niespodziewanie z boku posłyszałam głos tej samej pani: „Are You ok”? – Oczywiście, że okej, tylko nie chce mi się już siedzieć. Natychmiast ustawiła mnie w odpowiednim miejscu, nie na przejściu.

Po zakończonym meczu ustawiliśmy się grupą do zdjęcia, jeden z nas musiał je robić, ale ni stad ni zowąd pojawiła się kolejna pani w żółtej kamizelce i zaproponowała zrobienie fotografii, żeby wszyscy na niej byli.  „Nice to see you, today” – powiedziała uradowana stadionowa, oczywiście z rozdziawionymi  buziami pożegnaliśmy także rozdziawioną amerykańskim uśmiechem panią.

O samym meczu opowiem innym razem. Do wizyty na stadionie przygotowałam się oglądając film pt.: „42 – Prawdziwa historia amerykańskiej legendy”

 

1,374 total views, 1 views today

TANECZNE POZDROWIENIA Z OVERLAND PARK DLA FAN DANCE W GORZOWIE WLKP.

BalSAl55Camelott55

W Camelot Ballroom w Overland Park do tańca przygrywa Abel Ramirez Big Band. Trafiliśmy na uroczystość trzecich urodzin Big Bandu. Sala balowa w Camelocie, jest jedną z największych w Overland Park. Właściciele chlubią się, że takiego drewnianego parkietu, wysokiej jakości, w okolicy się nie znajdzie.

Mimo, iż tancerze dbają o sprawną i zgrabną sylwetkę, nikt nie oparł się pysznemu tortowi serwowanemu z tej okazji.

Serdeczne pozdrowienia przesyłamy z kansaskiej sali balowej tancerzom z Fan Dance Anny i Grzegorza Deptów.  Mimo, iż jest tu naprawdę miło, już tęsknimy za Wami :)

 

 

1,357 total views, no views today